Partita na dwie orkiestry
WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok
Bach był zatem w mojej rodzinie kompozytorem, by tak rzec, popularnym, choć niezbyt słuchanym. Matka ubrdała sobie, że skoro już mamy pianino po dziadku, trzeba zrobić z niego użytek, więc zapisała mnie do ogniska muzycznego i pilnowała czasu domowych ćwiczeń. Rzępoliłem najprostsze menuety, ale matka miała drewniane ucho, nie była więc zdolna sprawdzić moich postępów, za to bacznie czuwała nad tym, żebym odsiedział stosowną ilość dupogodzin przy instrumencie. Dopiero w czasach późnostudenckich mój fanaberyjny gust muzyczny sprawił, że płyty najsłynniejszego lipskiego kantora zaczęły rozbrzmiewać w domu, choć zanim naprawdę pokochałem Bacha, na szczęście dla domowników zdążyłem się wyprowadzić.
Potem, kiedy miałem swoje pięć minut literackiej sławy, przy okazji lipskich targów książki i spotkań promujących moje niemieckie tłumaczenia regularnie pielgrzymowałem do kościoła św. Tomasza i do Bach-museum; Lipsk był bez wątpienia miastem muzyki, ale po zjednoczeniu Niemiec oferty piłkarskiej nie miał dostatecznie atrakcyjnej. Kiedy byłem znanym europejskim pisarzem, RB Leipzig dopiero pokornie wspinało się z poziomu oberligi, od kiedy awansowało na najwyższy szczebel rozgrywek, okazji do odwiedzin Lipska już nie miałem, bo Niemcy przestali mnie wydawać.
Owóż, korzystając z kaprysu zamożnego kolegi, zabrałem się w ubiegły weekend na nie lada szpil do Lajpcysia, gospodarze bowiem podejmowali wciąż aktualnego mistrza Niemiec, Bayer Leverkusen. Lipskie wróble ćwierkały, że to mecz o posadę trenera Marco Rosego, bukmacherzy obstawiali pewne zwycięstwo gości. W drodze na stadion zajrzałem na grób Jana Sebastiana, w kościele akurat chór próbował jedną z kantat, kupiłem sobie koszulkę z partyturą pierwszej partity, przywdziałem ją i powędrowałem na Red Bull Arenę z nadzieją na to, że chłopaki zagrają mi jak z nut.
Teraz z pełną świadomością muszę przyznać, że Lipsk jest miastem futbolu, dla wielu nade wszystko, zwłaszcza że opinia sztucznego tworu, klubu bez kibiców, znienawidzonego nie tylko przez resztę Bundesligi, ale i rodzimych fanatyków Lokomotive, jest już nieaktualna. Czterdziestotysięczny tłum przed meczem gardłował nazwiska swoich bohaterów, a ten dialog z wywołującym skład spikerem brzmiał jak koszmarny sen Adolfa H., oto bowiem z umlautowym akcentem lipska publiczność skandowała „El Chadaille… Bitshiabuuu!, Antonio… Nuusa! A potem Amadouuu Hadiara, Yuuussuuuf Poulsen i tak dalej. Piękne multikulti łagodzące obyczaje. Na bramkach wejściowych aryjskich osiłków w barwach klubowych obmacywały arabskie stewardessy w chustach, przed meczem po mieście paradowali fani Leverkusen w szalikach i nikomu nawet się nie chciało ich obszczekiwać, potem wszyscy sunęli na stadion w zgodnych grupkach przechodzących w grupy i w końcu łączących się w tłum.
Jeśli idzie o kulturę kibicowania, wciąż mamy się czego uczyć od zachodnich sąsiadów. Jeśli idzie o kulturę gry, to i za sto lat ich nie dogonimy. To była partita na dwie orkiestry piłkarskie, której Jan Sebastian by się nie powstydził. Po boisku biegał miliard euro, a i tak jeden człowiek wystawał o kilometr talentem, techniką, motoryką i przeglądem pola. Florian Wirtz już teraz jest piłkarzem genialnym, w najbliższej dekadzie będzie największą gwiazdą reprezentacji Niemiec i czołowym futbolistą świata. Kolegom dogrywał idealnie, ale gdyby sam nie zaliczył słupkowego hat tricka, tylko strzelał o centymetry precyzyjniej, Bayer spokojnie skasowałby komplet punktów. Tymczasem szczęście dopisało lipszczanom, bo gole zdobywali po rykoszecie i samobóju. Tak czy owak, w Lipsku wreszcie jest nie tylko czego posłuchać, ale i na co popatrzeć.