Symboliczny gest Jarosława Rzeszutki na zakończenie gry w GKS-ie Tychy. Fot. Łukasz Sobala/PressFocus.pl


Otwierając nowy rozdział

Synowie wykazują smykałkę do sportu, ale trudno przewidzieć, jak potoczą się ich losy - mówi Jarosław Rzeszutko.

 

Gdybym mógł cofnąć czas, pewnie postępowałbym tak samo - przeżyłem sportową przygodę z wieloma sukcesami, choć i przeciwności nie brakło. Może wprowadziłbym drobne korekty, ale dotyczące tylko zagranicznych epizodów mojej kariery - zwierza się Jarosław Rzeszutko, były bramkostrzelny napastnik kilku klubów i reprezentacji kraju. - Zakończenie mojej kariery mogło nieco inaczej wyglądać, ale widocznie tak było mi pisane. Nie ma się już nad czym zastanawiać, rozpoczynam nowy rozdział, który - mam nadzieję - będzie związany ze środowiskiem hokejowym.

 

Wypisane na czole

Tato Andrzej był dobrze zapowiadającym się piłkarzem Arki Gdynia, ale wykrycie jeszcze w czasach juniorskich cukrzycy sprawiło, że marzenia o grze na największych europejskich stadionach legły w gruzach. Niemniej aktywność sportowa seniora rodu była kultywowana przez syna Jarka.

- Tata zadbał o mój rozwój fizyczny, więc nie miałem czas na nudę - śmieje się nasz bohater. - Zabierał mnie na korty tenisowe, basen, ale rzecz jasna na pierwszym miejscu była piłka nożna. Zaliczyłem kilka treningów, ale nie bardzo mi to pasowało. Potem, za sprawą taty Maćka Urbanowicza, Janusza, trafiłem do rugby, ale też szybko się zniechęciłem. W końcu trafiłem na lodowisko i zacząłem się się uczyć jeździć na łyżwach. Pokracznie mi to wychodziło, ale byłem uparty, wreszcie zacząłem się w miarę sprawnie poruszać. Trenerka łyżwiarstwa figurowego namówiła mnie na zajęcia i kilka razy się na nich pojawiłem. Ale bezpośrednio po treningu figurowców ćwiczenia zaczynali mali hokeiści. Gdy ich zobaczyłem, oczy zrobiły mi się jak talerzyki i już jako 6-latek wiedziałem, co chcę robić.

 

Silna Stocznia

Stoczniowiec Gdańsk był silnym ośrodkiem hokejowym, słynącym z solidnego szkolenia dzieci i młodzieży. Nieco starsi od Jarka Filip Drzewiecki, Mikołaj Łopuski czy bramkarz Bartosz Stepokura z powodzeniem występowali na rodzimych taflach. Nasz bohater i jego rówieśnicy (rocznik 1986), m.in. Maciej Urbanowicz, Paweł Skrzypkowski, Mateusz Rompkowski, Miłosz Labudda czy Sylwester Soliński, przez lata decydowali o sile młodzieżowych drużyn Stoczniowca, zdobywając laury w każdej kategorii wiekowej.

- Najpierw byliśmy pod opieką Jana Chmielewskiego, a potem trafiliśmy do trenera Wiesława Walickiego - wspomina Jarek. - Prawdą jest, że z reguły w turniejach rangi mistrzowskiej finał z naszym udziałem był pewny. Po skończeniu gimnazjum trafiłem do sosnowieckiej SMS, a po jej ukończeniu wróciłem do Gdańska, gdzie trenerzy dawali mi szansę gry. Dostawało się skromne wynagrodzenie, czyli na kino i pizzę (śmiech), ale występowaliśmy w I lidze i to było najważniejsze. W klubie nigdy się nie przelewało, więc z sezonu na sezon drużyna była osłabiana. Wiedzieliśmy, że powoli nadchodzi jej kres.

 

Ostatni dzwonek

- Już po skończeniu nauki w SMS-ie próbowałem wyjechać do Szwecji - dodaje. - Nic z tego nie wyszło i - jak wspominałem - wróciłem do Gdańska. Po mistrzostwach świata w Lublanie w 2010 roku (trzy gole w turnieju - przyp. red.) pojawiła się oferta z Wielkiej Brytanii. Stwierdziłem, że jeśli nie spróbuję, to pewnie do końca życia będę żałował. Zdecydowałem się na wyjazd do Newcastle Vipers, klubu w pełni profesjonalnego, ale z przeciętną drużyną. Aczkolwiek nie mogłem narzekać, bo sportowo w ataku z Łotyszem i Kanadyjczykiem nieźle nam się wiodło. Należeliśmy do najskuteczniejszych w lidze. Muszę podkreślić, że adaptacja w Wielkiej Brytanii przychodziła mi z trudem. Zresztą, jak się później okazało, po każdych przenosinach miałem problemy i dopiero po miesiącu, czasami dwóch, „zaskakiwałem”. W kolejnym sezonie przeniosłem się do francuskiego d'Amiens, bo uznałem, że to będzie awans sportowy. Po sezonie we Francji chciałem zrobić kolejny krok do przodu, ale postanowiłem poczekać na ewentualną ofertę do mistrzostw świata w Krynicy. Od stycznia dzwonili do mnie działacze z Oświęcimia i przekonywali do swojej propozycji. Turniej w Krynicy dla mnie był taki sobie (trzy gole - przyp. red.), ale dla zespołu jeszcze gorszy, bo przegraliśmy z Koreą Płd. Byłem już po słowie z działaczami Unii, gdy skontaktowali się ze mną działacze duńskiego Herning. Nie mogłem jednak złamać danego słowa. Z perspektywy czasu może i trochę żałuję, bo w Oświęcimiu nie było tak różowo jak to przedstawiano. Ale gdybym wówczas wyjechał do Danii, może nie reprezentowałbym później GKS-u Tychy i nie zdobyłbym tylu sukcesów? Na marginesie: to było moje trzecie podejście do Tychów, a pierwszy kontrakt podpisany przez Wojciecha Matczaka w roli dyrektora sekcji hokejowej.

 

Reprezentacyjne niedomówienia

W reprezentacji Polski ma 41 występów oraz 13 goli, ale - oceniając z perspektywy czasu - i tego, i tego powinno być znacznie więcej.

- Ostatniego występu nie liczę, bo to był epizod w meczu na wyjeździe z Brytyjczykami - wspomina pan Jarek. - Trener Jacek Płachta powołał mnie do kadry chyba pod presją mediów. Pojechałem, ale ledwo powąchałem lód, traktuję więc ten mecz jakby go nie było. Zadebiutowałem w 2007 roku u trenera Rudolfa Rohaczka, w dość szczęśliwych zresztą okolicznościach. Przed turniejem EIHC kilku zawodników, jak to było wtedy w zwyczaju, odmówiło przyjazdu. A ja, siedząc na wykładach w gdańskiej AWFiS, odebrałem telefon od Henryka Zabrockiego, ówczesnego drugiego trenera kadry, z zapytaniem, czy nie przyjechałbym na zgrupowanie. Załatwiłem najważniejsze sprawy na uczelni i w pociąg. Tłukłem się nim do Rzeszowa z pół dnia i po dwóch treningach zadebiutowałem w biało-czerwonych barwach. Przegraliśmy 2:3 z Japonią, a mecz odbył się w węgierskim Miszkolcu. Potem nastała era Petera Ekrotha. Szwed oglądał mnie w meczu ligowym z Sanokiem i zapewne moja gra przypadła do gustu. Dopadł mnie jednak pech - w czasie meczu zasłaniałem bramkarza, a mój serdeczny kolega, Paweł Skrzypkowski, oddał silny strzał, w następstwie którego doznałem złamania szczęki. Potem miałem kolejne kłopoty zdrowotne, więc Ekroth nie powołał mnie do reprezentacji na mistrzostwa świata w Toruniu w 2009 r. Po odejściu Szweda nastała era trenera Wiktora Pysza; wtedy grałem niemal we wszystkich meczach. Zmienił go Igor Zacharkin, a mnie znów dopadł pech, bo cierpiałem na przepuklinę pleców. Nie mogłem zawiązać sobie butów, a co dopiero grać. Pojawiłem się na zgrupowaniu w Tychach, zrobiłem rezonans. Zacharkin namawiał mnie do gry, ale zrezygnowałem, po czym rosyjski szkoleniowiec już na zawsze skreślił mnie z kadry. O epizodzie w kadrze trenera Płachty już wspominałem.

 

Kontuzje w finałach

Rzeszutko, jak przystało na wychowanka Stoczniowca, nie stronił od twardej gry. Kontuzje go nie omijały, a dziwnym trafem najpoważniejsze notował podczas finałów play offu. W sezonie 2013/14 stan rywalizacji Tychów z Sanokiem był 2:2, a on w piątym meczu - na własnym lodzie - doznał zerwania więzadeł (krzyżowego i pobocznego) oraz uszkodził łąkotkę.

- Ten mecz przegraliśmy 3:4, a całą rywalizację 2-4, byłem więc podwójnie załamany - mówi nasz bohater. - Szybko przeprowadzono operację więzadła krzyżowego i łątkotki w Żorach, ale nie dało się jednocześnie zoperować więzadła pobocznego. Fizjoterapeutka stwierdziła, że przy tak skomplikowanych uszkodzeniach kolana do sportu można wrócić za dwa lata. Rehabilitację przechodziłem w Gdańsku, a na badaniach kontrolnych pojawiłem się w maju. Lekarze stwierdzili wówczas, że mogą zrobić kolejną operację i po żmudnej rehabilitacji wróciłem do gry w grudniu. Niewiele straciłem, bo we wrześniu i październiku toczył się spór między klubami i związkiem, w związku z czym rozgrywki były zawieszone, a potem były reprezentacyjne przerwy. A pech znów się pojawił. W sezonie 2016/17, kiedy drużynę z Tychów prowadził Jirzi Szejba, w piątym finałowym meczu z Cracovią złamałem żebra. Dokończyłem ten mecz, ale każde kolejne wyjście na lód było poprzedzone zastrzykiem przeciwbólowym. Wygraliśmy i prowadziliśmy w serii 3-2, tyle że w kolejnych spotkaniach już nie grałem. Ostatecznie mistrzostwo zdobyła Cracovia. Z kolei w sezonie 2018/19 - drużynę prowadził wtedy Andriej Gusow - od stycznia odczuwałem dyskomfort z powodu bólu biodra. Ustaliliśmy w klubie, że operacja będzie po sezonie. Ale w piątym finałowym meczu miałem problem z pachwiną. Uraz ten sprawił, że znów nie dokończyłem sezonu, na szczęście zdobyliśmy mistrzostwo Polski.         

 

Trudne decyzje

GKS Tychy, nie tylko dla Rzeszutki, ale dla wielu jego kolegów, był i pozostał drugim domem. Działacze jednak postanowili nieco odświeżyć kadrę. On i jego koledzy, m.in. Michał Kotlorz czy Jakub Witecki, nie chcieli rezygnować z gry. Przenieśli się więc do Zagłębia, w którym z powodzeniem występowali.

- Tam, gdzie byłem, starałem się na nic nie narzekać, bo każdy klub funkcjonował na miarę możliwości - mówi Jarek. - W Zagłębiu chciałem zostać na kolejny sezon, co związane było m.in. z przenosinami na nowe lodowisko. Chciałem grać na swoich zasadach, ale ostatecznie nie doszliśmy do porozumienia. Miałem propozycje z klubów spoza Śląska, ale nie chciałem opuszczać Tychów. Ostatecznie powiedziałem: pas. Teraz szukam swojego miejsca, choć chcę pozostać przy hokeju. W jakiej roli? Jeszcze nie wiem. Prowadzę zajęcia z dziewczętami i chłopakami, pomagałem w pracy w reprezentacji kobiet i młodzieżowej chłopaków. Mam uprawnienia trenerskie klasy B i mogę się ubiegać o tę najwyższą. Ponadto mam wiele kontaktów poza granicami kraju, mógłbym zatem być menedżerem. Udzielam się też jako ekspert telewizyjny przy okazji ważnych wydarzeń hokejowych. Pewnie niebawem wykrystalizuje się moja zawodowa przyszłość. 

Nazwisko Rzeszutko raczej pozostanie w sportowym firmamencie. 9-letni Oskar uczęszcza do szkoły sportowej, w której trenuje i piłkę nożną, i hokej. Oskar zastanawia się, co wybrać, a tata nie chce mu ułatwiać zadania. Z kolei 5-letni Oliwier jest zafascynowany hokejem i o niczym innym nie chce słyszeć. W przedszkolu dwa razy w tygodniu ma zajęcia na lodzie, a ponadto chodzi do grupy naborowej i ćwiczy pod kierunkiem taty. - Na razie mnie słuchają, ale nie wiem, co będzie potem, bo zazwyczaj później robi się na przekór ojcu. Nie mam nic przeciwko temu, by wybrali sportową drogę, bo to niesłychana przygoda z wieloma niecodziennymi wydarzeniami. No i można też zarobić na życie - mówi na pożegnanie były już hokeista.


Włodzimierz Sowiński 

 

Jarosław RZESZUTKO - ur. 17.10.1986 r.w Gdańsku; żona – Monika; synowie: Oskar (9 lat), Oliwier (5 lat).

Kariera sportowa: Stoczniowiec Gdańsk, SMS Sosnowiec (2002-2005), Stoczniowiec (2005-2010), Newcastle Vipers (2010-2011, EIHL), Gothiques d'Amiens (2011-2012, Ligue Magnus), Unia Oświęcim (2012-2013), GKS Tychy (2013-2021), Zagłębie Sosnowiec (2021-2023). W lidze rozegrał 16 sezonów, 730 meczów, a zdobył 582 pkt (285 goli+297 asyst), w GKS-ie Tychy 8 sezonów, 394 mecze, 328 punktów (160+168); w Newcastle Vipers 44 spotkania, 58 pkt (32+26), w Gothiques d'Amiens 36 spotkań, 35 pkt (19+16).

Sukcesy: 4xzłoto MP z GKS-em Tychy (2015, 2018, 2019, 2020), 3xsrebro MP z GKS-em (2014, 2016, 2017), brąz z GKS-em (2021), 3xPuchar Polski z GKS-em (2014, 2016, 2017), Superpuchar Polski z GKS-em (2015). Trzecie miejsce w superfinale w Puchar Kontynentalnym z GKS-em (2016).

Reprezentacja: 41 spotkań - 13 goli.