Ostały się już tylko Orły...
Rozmowa ze Sławomirem Szmalem, kandydatem na prezesa polskiej federacji handballu
– Z jednej strony pracuję w szkole, z drugiej spotykam się z prezesami klubów, okręgów i rozmawiamy o polskiej piłce ręcznej, wyborach i polityce, jaką chciałbym przyjąć, a przede wszystkim o celach, jakimi związek powinien się zająć w najbliższych czterech latach.
Rozmowy są bardziej merytoryczne czy polityczne?
– Różnie bywa, ale w większości jest zadowolenie, że się spotykamy i rozmawiamy. Mówimy sobie o problemach z tą różnicą, że inne są w dużych miastach, a inne w małych miejscowościach. To są kwestie, na które związek musi popatrzeć innym okiem, jeśli chodzi o rozwój dyscypliny.
Czyli niewiele jest polityki w gorącym przedwyborczym okresie?
– Nie wiem, co ma pan na myśli, mówiąc o polityce.
Jak będę na tym miejscu, jak dostanę tę funkcję, to masz mój głos Sławek...
– Nie. Rozmawiamy głównie o programach. Uważam, że jeśli chcemy iść do przodu, to – co cały czas bardzo mocno podkreślam – jedna osoba tego nie uciągnie i niczego nie zmieni. Trzeba mieć sztab ludzi, którzy jak już wsiądą do tego pociągu, to wszyscy muszą jechać w jedną stronę. Razem!
Czy „gabinet cieni”, czyli pański sztab wyborczy, już powstał?
– Tak. Mam już z tyłu głowy grupę ludzi z różnych środowisk, z którymi chciałbym współpracować. Mamy wspólne cele i zgodę, by iść wspólnie w kierunku, jaki sobie wytyczyliśmy. To będą ludzie z różnych okręgów, ze środowiska sędziowskiego, a także z superligowych klubów. Chciałbym kontynuować współpracę z Radą Trenerów, by miała przedstawiciela w zarządzie. Uważam, że każde środowisko ma olbrzymi wpływ na rozwój piłki ręcznej i każde musi mieć wpływ na to, co dzieje się w tej dyscyplinie.
Tak zwany teren rozumie potrzebę szybszego pójścia nową lub – powiedzmy – trochę inną niż do tej pory drogą, jaką szedł polski handball?
– W mojej ocenie tak. Część środowiska mówi, że potrzebne są zmiany, jest potrzeba nowego spojrzenia na rozwój dyscypliny. Tutaj warto wspomnieć, że jest też duża wola, by pojawiły się nowe nazwiska i nowi ludzie we władzach oraz wśród działaczy.
To oznacza wolę skruszenia betonu?
– Powiem tak: jak ktoś ma dobre pomysły, to trzeba je powielać. Jak coś dobrego się robi, to trzeba to rozwijać. A jak się dzieją złe rzeczy, to trzeba przyznać się do błędu, ukłonić i zacząć zmieniać, a nie udowadniać wszystkim, że coś, co nie wychodzi, jest świetne. Jestem tego absolutnym wrogiem. Nigdy w karierze nie miałem problemu, by po słabym meczu uderzyć się piersi i powiedzieć: „To jest moja wina”. Podobnie jest w szkole (kieleckim SMS-ie – dop. red.), którą zarządzamy z Radkiem Wasiakiem. Jeżeli czasami podejmujemy decyzje, które nie rozwijają szkoły, to po prostu je zmieniamy.
Spotkał się pan już z nową przewodniczącą Kolegium Sędziów, Joanną Brehmer? Nie od dziś wiadomo, że sędziowie mają spory wpływ na to, co dzieje się w polskiej piłce ręcznej.
– Spotkałem się i przedstawiłem moją wizję współpracy ze środowiskiem sędziowskim. Na pewno chciałbym pomóc w organizacji szkoleń sędziów, w stworzeniu platformy, która pomogłaby w ich rozwoju. Platformy łączącej chociażby ją ze środowiskiem trenerskim. To się spodobało pani Joannie.
Widzi pan kobiety w zarządzie?
– Chciałbym, żeby w nim były. To trudna rzecz, bo jak się zna środowisko, to się wie, że są w nim głównie mężczyźni. Gdy zacząłem pracować w związku, to od razu kładłem nacisk na unicestwienie podziałów oraz równe traktowanie zespołów żeńskich i męskich. Tak samo mówiłem o premiowaniu, o wsparciu dla trenerów obu reprezentacji, aby szybko mogli walczyć o coraz wyższe cele, choć na razie nie mówmy o medalach... Równie ważne jest szkolenie młodzieży w obu pionach. To jeden z moich głównych celów – kobiety i mężczyźni razem na tej samej pozycji w każdym obszarze działań związku.
Panie jeszcze nie były na igrzyskach olimpijskich, co jest ewenementem wśród najważniejszych gier zespołowych w kraju...
– W żeńskiej piłce ręcznej konkurencja jest mniejsza niż w męskiej. Dlatego przy dobrym pomyśle i dobrze wyszkolonych trenerach jesteśmy w stanie szybciej osiągnąć sukces. Mam takie przekonanie i taką nadzieję.
Jak było z premią, jaka znalazła się na pańskim koncie po igrzyskach, a którą zwrócił pan jako jedyny z obecnych członków zarządu i działaczy ZPRP?
– W Paryżu nie byłem, nie miałem na to czasu. To był gorący okres w szkole, ale też nie miałem propozycji wyjazdu na igrzyska. Nawet gdybym ją dostał, to na pewno bym z niej nie skorzystał, bo nie było tam naszych drużyn. Co do premii, to byłem zdziwiony, że ją dostałem. Uważałem jednak, że mi się nie należała, więc natychmiast, gdy się o niej dowiedziałem, ją zwróciłem.
Nie uważa pan, że to aberracja? Patrzy pan na swoje konto, a tam taka niespodzianka!
– Co mam powiedzieć? Na pewno to dziwna sytuacja, jeżeli chodzi o zarządzanie i komunikację w związku.
Ja bym się nie obraził, gdyby mnie spotkał taki zastrzyk niezłej chyba – nomen omen – kasy...
- Haha, to może jest wesołe, ale na pewno nie jest śmieszne. Zostawmy jednak ten temat na kiedyś, na przykład do mojej książki. Ja nie poszedłem do związku dla pieniędzy, chodziło mi tylko o moją dyscyplinę.
Kwestią, a w zasadzie osobą, o której w ostatnim czasie rozmawiają z panem dziennikarze, to Bogdan Wenta. Zapytam więc i ja – spodziewał się pan po swoim byłym trenerze i chyba „bratniej duszy” takiego skoku w bok, by nie powiedzieć dosadniej – zdrady? Mam na myśli obiecanki wsparcia w kampanii wyborczej, które okazały się mydleniem oczu, bo sam były selekcjoner ma podobno chrapkę na prezesurę.
– Szczerze? Nie spodziewałem się tego. Rozmawialiśmy z Bogdanem o wyborach i usłyszałem zapewnienie, że mam jego wsparcie, więc wiadomość, iż jest jednym z kandydatów, była dla mnie dużym zaskoczeniem. Ale to jest decyzja Bogdana i tyle. Nie chciałbym się na ten temat dłużej rozwodzić.
Pańscy koledzy, z którymi zdobywaliście medale mistrzostw świata, z ekipy, która przyniosła mnóstwo splendoru polskiemu handballowi, stwierdzili, że od tego momentu nie ma już „Orłów Wenty”, ostały się tylko „Orły”. Dodam, że oni za panem stoją murem.
– Nie chciałbym stawiać tych chłopaków w trudnej sytuacji. Mnie cieszy, że na konferencji prasowej, na której zadeklarowałem chęć startu w wyborach, praktycznie wszyscy mnie poparli. To zaufanie od chłopaków, z którymi razem graliśmy w reprezentacji, którzy wiedzą, jakim jestem człowiekiem i co sobą reprezentuję, jest dla mnie bardzo dużym wsparciem.
Rozstanie jest definitywnie, stoicie z Bogdanem Wentą w przeciwległych narożnikach, czy istnieje jeszcze możliwość kompromisu, a może nawet powrotu do współpracy?
– Trudno mi powiedzieć, tym bardziej że oficjalnie nie usłyszeliśmy jeszcze deklaracji, że Bogdan startuje w wyborach na prezesa związku.
A obecne kierownictwo, działacze ZPRP, pana popierają?
– To jest dla mnie śmieszna sytuacja, bo brakuje mi męskich decyzji, a przecież uszanowałbym osoby, które by powiedziały: „Sorry, Sławek, mam inną wizję. Nie jestem z tobą”. W dotychczasowych rozmowach jeszcze nie usłyszałem: „Popieram innego kandydata”, tylko miałem pozytywne odpowiedzi.
Tajemnicą poliszynela jest, że druga strona już mocno działa na rzecz Bogdana Wenty. „Szable” ma policzone, choć oficjalnie ich głowy są głęboko zakopane w piasku. A jak jest u pana z wyborczą matematyką?
– Jestem w trakcie kampanii i moje spotkania dotyczą piłki ręcznej, a nie arytmetyki. Pokazują mi, z jakimi problemami musi zmierzyć się dyscyplina w najbliższym czasie. Prezentują, że związek musi wychodzić naprzeciw oczekiwaniom wszystkich środowisk, jeśli mamy iść do przodu. Są też szkołą, by podążać ramię w ramię z klubami, bo to one tworzą związek, są podstawą lub jego najważniejszą częścią.
W środowisku mówi się o dyrektorze ZPRP Damianie Drobiku, który podobno też wystartuje w wyborach, a potem swoje głosy przekieruje na pańskiego głównego – jak się teraz wydaje – konkurenta.
– Nie wiem, jak będzie. Muszę dobrze wykonywać swoją pracę, czyli przekonywać ludzi do siebie, do mojego programu. Chciałbym, żeby związek był transparentny, by nie dochodziło do wydarzeń psujących jego wizerunek, by dobre szkolenie młodzieży i sukcesy klubów oraz reprezentacji były priorytetami, bo w dzisiejszych czasach to będzie największym dobrem dla wszystkich, a wiemy, że na to trzeba poczekać. To wymaga czasu i mozolnej pracy.
Co przed panem na finiszu kampanii wyborczej? Mam bowiem przeczucie, że z różnych powodów może być jeszcze bardzo gorąco...
– Dalej czekają mnie rozmowy – z przekonanymi, by nie zmieniali stanowiska, orz nieprzekonanymi, by się przekonali do mnie i mojego programu.
Rozmawiał Zbigniew Cieńciała