Opera mydlana
Powrót do korzeni, cotygodniowy felieton Michała Listkiewicza
Musi się wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu - ta ponadczasowa myśl z powieści „Lampart” włoskiego księcia i pisarza Giuseppe Tomasiego di Lampedusa jako żywo pasuje do sytuacji w Kolegium Sędziów PZPN. Przez prawie pół roku Marcin Szulc pełnił obowiązki szefa polskich arbitrów, by kilka dni temu mocodawcy wreszcie wymazali mu literki p.o. na wizytówce.
Ta opera mydlana trwała stanowczo za długo, akurat komisja sędziowska należy do tych, które powinno się obsadzić w pierwszej kolejności razem z wydziałem dyscypliny i rozgrywek. Sędziów trzeba wyznaczać na mecze i rozliczać z pracy co tydzień, obserwatorów boiskowych i telewizyjnych także. Również kary na wykartkowanych piłkarzy i kłótliwych trenerów oraz ustalanie terminów spotkań bardziej kojarzą się z zającem niż z żółwiem, nie cierpią zwłoki.
Inaczej jest z paskudnym transparentem izraelskich kibiców w meczu Maccabi Hajfa z Rakowem Częstochowa, w tym przypadku metodę „śpiesz się powoli” UEFA opanowała do perfekcji. Jeżeli kibicom wydaje się, że w Polsce sędzia robi na boisku, co chce i pozostaje bezkarny, to bardzo się mylą. Każdy mecz oceniany jest przez obserwatorów o odpowiednich umiejętnościach i doświadczeniu; jeden siedzi na trybunach i omawia mecz na gorąco w szatni, drugi ogląda go w telewizji i przesyła stosowny raport. Tak to funkcjonuje. Marcin Szulc to człowiek poważny, skrupulatny, sprawiedliwy, zna się na swojej robocie. Jego ojciec Jerzy był - podobnie jak syn - solidny w bramce warszawskiej Polonii. Nie miał talentu Dudka, Fabiańskiego, ojca i syna Szczęsnych, ale baboli do siatki nie wpuszczał. To jemu zawdzięczam debiut w dziennikarskiej profesji.
Krakowska bardzo dobra gazeta „Tempo” skrytykowała Szulca seniora za rzekome katastrofalne błędy w meczu z Avią Świdnik bodajże. A on w ogóle w tym meczu nie grał, był w tym czasie na własnym weselu. Wzburzony nastolatek, czyli ja, napisał list do Krakowa i ku swojemu zdziwieniu po kilku tygodniach został... korespondentem renomowanej gazety w stolicy. Kariera rodem z Nikodema Dyzmy: ze szkolnej gazetki do prawdziwego dziennikarstwa. Piękną legitymację w skórzanych bordowych okładkach trzymam do dziś razem z innymi, na pewno cenniejszymi sportowymi relikwiami.
Czy to naprawdę źle, że nowy szef sędziów będzie kontynuował linię poprzedników Zbigniewa Przesmyckiego i Tomasza Mikulskiego? Pozycja międzynarodowa polskich arbitrów jest całkiem dobra, już nie tylko Szymon Marciniak, ale też kilku innych, młodszych Polaków wyznaczanych jest na poważne spotkania w Europie, a obsada VAR to polska specjalność, co pewnie napawa dumą Pawła Gila, koordynatora VAR w UEFA. Złe opinie o sędziach nakręcane są przez internetowych dziennikarzy, którzy z prawdziwą żurnalistyką niewiele mają wspólnego.
W sporcie wyczynowym podstawą jest technika zawodników i wiedza trenerów. W dziennikarstwie podobnie, to nie jest zawód dla każdego. Dziś sensacyjny nagłówek, bulwersujące zdjęcia, zmyślone informacje wystarczają, by zrobić karierę. Trwa ona krótko, w kolejce czekają kolejni młodzi-gniewni zdolni opluć każdego, by znaleźć swoje nazwisko pod tekstem. Coraz częściej te lichej jakości publikacje ukazują się nawet bez podpisu autora, ja takie wypociny od razu dyskwalifikuję, nie cierpię tchórzy.
Życzę Marcinowi Szulcowi, by udanie sterował sędziowskim okrętem i uprzedzam go, że morze będzie wzburzone bez ustanku, nie zazna spokoju, sędziowie pozostaną dyżurnymi chłopcami do bicia, świetnym alibi dla kiepskich piłkarzy, niewydarzonych trenerów, oszalałych komentatorów. Także tych z własnego sędziowskiego grona. Oni zapomnieli o popełnianych kiedyś wielbłędach (korekto, proszę nie poprawiać, to nie literówka), grają role ekspertów wedle kiepskich scenariuszy. Tacy właśnie ludzie niespełnieni, zakompleksiali umieścili czołowego w świecie sędziego Szymona Marciniaka na... dwunastym miejscu w polskiej ekstraklasie. Kpi taki czy o drogę pyta? Jest jak żaba podstawiająca nogę, gdy konia kują.
„Sprawiedliwości stało się zadość”- krzyczał do mikrofonu rozentuzjazmowany Jan Ciszewski po tym jak w 1970 roku Górnik Zabrze wygrał z AS Roma po rzucie monetą i awansował do finału Pucharu Zdobywców Pucharów UEFA. To samo chciałbym zadedykować Jerzemu Brzęczkowi po pięknych sukcesach prowadzonej przez niego młodzieżowej reprezentacji Polski. Wyniki, styl, rozmach, polot i odwaga tych 20-latków imponują. Dlaczego wiążę to ze sprawiedliwością po latach? Brzęczek został zwolniony z funkcji selekcjonera pierwszej reprezentacji tuż po wywalczeniu awansu do Euro 2020. Zrobiono to w sposób barbarzyński, podły, ohydny.
Różne są dziś teorie na temat przyczyn tej niesprawiedliwej decyzji ówczesnego prezesa PZPN Zbigniewa Bońka. Jedni (Marek Koźmiński, Roman Kosecki) wskazują na wpływ Roberta Lewandowskiego, inni (Andrzej Grajewski) na włoskiego menedżera następcy Brzęczka, Portugalczyka Paolo Sousy. Skłaniam się ku tej drugiej opcji, a prawda, jak to często bywa, leży pewnie pośrodku.
Jerzy Brzęczek jest wspaniałym człowiekiem, pełnym empatii i dobra, co widać choćby w pięknym filmie o Kubie Błaszczykowskim. Był nieprzeciętnym piłkarzem, w drużynie olimpijskiej Janusza Wójcika pełnił rolę zbliżoną do tej, którą Kazimierz Górski powierzył Jerzemu Krasce, złotemu medaliście olimpijskiemu w 1972 roku. Czyli człowieka od czarnej roboty, harującego od pola karnego do pola karnego. Dziś muszą to robić wszyscy oprócz bramkarza, ale dawniej potrzebni byli specjaliści zwani ludźmi o żelaznych płucach. Dla mnie Jan Urban i Jerzy Brzęczek to właściwi ludzie na właściwych miejscach. Nie tylko z racji umiejętności i dorobku, także z powodu cech personalnych. Także za sprawą wielkiego morale i wrażliwości.
Bez anegdoty z przeszłości mój felieton nie ma racji bytu. Dziś wspomnienie meczu Polska - Anglia w 1973 roku w Chorzowie (2:0). Po wielkim zwycięstwie polscy zawodnicy wracali do domów samochodami; wtedy wszyscy grali w polskich klubach. Wielkie firmy przysłały eleganckie auta, ale warszawska Gwardia o Jerzym Krasce zapomniała. Chcąc nie chcąc, wsiadł do nocnego autobusu, którym dojechał na katowicki dworzec kolejowy. Tam wsiadł do pierwszego pociągu na Warszawę, oczywiście przepełnionego jak to wtedy bywało. Reprezentant Polski spoczął na sportowej torbie w korytarzu. Nagle usłyszał rozmowę wracających z meczu kibiców. „Ale ten Kraska wyłączył z gry Angola” - padło. Podniósł się, pasażerowie osłupieli. Przecież to on, Jurek Kraska! Natychmiast przepędzili innych podróżnych z przedziału i ułożyli bohatera meczu do snu, wcześniej nakarmiwszy go kanapkami domowej roboty i napoiwszy kieliszeczkiem równie domowej nalewki.
Opowiedział mi to sam bohater, autentyczność anegdoty gwarantowana. Dzisiaj nawet juniora rodzice wożą po meczu wypasionym autem, kto by pomyślał o zwykłym pociągu?
Fot. Krzysztof Porębski/Pressfocus
