„Okradziony” Lech
Sędziowie VAR w meczu Widzew Łódź - Lech Poznań nie uznali gościom prawidłowo zdobytej bramki.
KONTROWERSJA KOLEJKI
Trudno przesądzać, czy „Kolejorz” wróciłby do stolicy Wielkopolski bogatszy o punkt, czy też z pustymi rękami, ale fakty są jednoznaczne. W 79 minucie spotkania w Łodzi wprowadzony kwadrans wcześniej na boisko Bośniak Dino Hotić pięknym strzałem głową skierował futbolówkę do bramki gospodarzy, doprowadzając do wyrównania 2:2. Po analizie VAR sędzia główny Szymon Marciniak gola nie uznał, bo sędziowie siedzący przed monitorami dopatrzyli się spalonego kapitana gości, Mikaela Ishaka. Tyle tylko, że jak pokazały powtórki, linia spalonego została narysowana nieprawidłowo, bo od ręki szwedzkiego napastnika Lecha. Zgodnie z przepisami ręką nie można strzelić gola, więc linię spalonego wyrysowuje się od najbardziej wychylonej części ciała, którą można zdobyć bramkę. W tej sytuacji widać jednoznacznie, że jeden z obrońców Widzewa jest bliżej swojej bramki niż Ishak. Obraz pokazany w telewizji Canal+ Sport nie pozostawia żadnych wątpliwości w tej kwestii, w tej konkretnej sytuacji. Dlatego nie zgadzam się z opinią komentatora telewizyjnego Marcina Rosłonia, który na antenie powiedział: „Widzew miał furę szczęścia, bo minimalnie, na centymetry, spalił Ishak”.
Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że przed telewizyjnymi monitorami zasiadali Daniel Stefański z Bydgoszczy i Michał Obukowicz z Warszawy. Pierwszy z wymienionych jest arbitrem głównym, lecz trudno zaliczyć go do orłów polskiej ekstraklasy. Natomiast drugi jest sędzią liniowym, czyli asystentem, więc powinien być szczególnie wyczulony na linię spalonego. Obaj po bardzo długiej analizie wydali dosyć szokujący - nie tylko dla sympatyków poznańskiej drużyny - werdykt: spalony! Dodajmy jeszcze tylko, że prowadzący te zawody nasz eksportowy arbiter Szymon Marciniak z Płocka nie pofatygował się przed monitor i nie obejrzał powtórki. Zgoda, nie miał takiego obowiązku, dając wiarę swoim kolegom odpowiedzialnym za rozstrzyganie takich spornych sytuacji. Ta pomyłka nadszarpnęła reputację Szymona Marciniaka, bo to on musi „wziąć na klatę” ich błąd, czy się mu to podoba, czy nie. Nie szukając daleko - jeżeli ktoś prowadzi kancelarię prawniczą, to nie ma znaczenia, który z jej pracowników spaprał robotę. Winę zawsze ponosi szef, bo to on firmuje jej działalność swoim nazwiskiem.
Dlatego nie dziwię się reakcjom kibiców Lecha, którzy tę decyzję nazwali skandalem i pisali wprost, że ich zespół został oszukany.
Bogdan Nather