Odwieczny dylemat: klub publiczny czy prywatny
Zdrowe zarządzanie klubem to fundament dla zdrowego szkolenia młodzieży oraz zdrowego... futbolu w ogóle. Struktury właścicielskie różnią się jednak w zależności od klubu, choć w Polsce na ogół dzielą się na dwa główne sposoby.
U podstaw zarządzania klubem piłkarskim zawsze leży jego właściciel. To on determinuje sposób działania klubu jako instytucji, jego wizję, strategię, ale także możliwości. Jeśli właściciel nie chce brać się za szkolenie młodzieży lub będzie traktował je po łebkach, akademia się nie rozwinie, choćby nie wiadomo kto i jak tym nie zarządzał. Postanowiliśmy więc przyjrzeć się temu, jakie struktury właścicielskie istnieją w polskiej piłce nożnej, jak działają i jaki mają wpływ na naszą futbolową rzeczywistość, w tym szkolenie młodzieży. Chociaż tak poza wszystkim: ratowanie polskiej piłki nie musi dotyczyć tylko szkolenia, ale i samego funkcjonowania. Jakie są więc możliwości?
W gruncie rzeczy nielegalnie
Na polskim podwórku temat ten właściwie ogranicza się do batalii „prywatny właściciel kontra miejski pieniądz”. Niemalże każdy marzy o tym, aby jego klub został przejęty przez bogatego inwestora z krajów arabskich czy USA, może choćby przez koncern Red Bulla, by zbudować tu potęgę na miarę Ligi Mistrzów. Z tymi zagranicznymi właścicielami bywa jednak różnie, warto tu zerknąć na chaos organizacyjny w Gdańsku czy Szczecinie. Zresztą także niektórzy krajowi bossowie, choć znacznie bardziej jawni z racji swojego pochodzenia, bywali nieco... kontrowersyjni - by przywołać szalone lata Józefa Wojciechowskiego w Polonii Warszawa.
Obecnie na ogół chodzi w tym wszystkim o udziały liczone w procentach. Ktoś te udziały posiada i może je komuś odsprzedać. Chcą to właśnie uczynić w Zabrzu, gdzie właścicielem klubu jest właśnie miasto. Podobnie sprawy mają się zresztą w Gliwicach czy Wrocławiu - tam kluby także są miejskie. Inna sprawa, że nawet w przypadku klubów, które do miasta nie należą (albo należą w mniejszości), publiczne pieniądze są im płacone na różne możliwe sposoby - dotacje w formach przeróżnych (obozy, sprzęt, często w wysokości wielu milionów), przez realizację zadań publicznych, albo stypendia dla piłkarzy (znane głównie z Radomia), czy też przez wynajem stadionu za półdarmo lub promocję miasta przez sport. Co ciekawe, jak przekonuje w swojej pracy doktorskiej wielkopolski prawnik Bartłomiej Gawrecki, interwencjonizm państwa w rynek sportowy w takiej formie, w jakiej ma to miejsce w Polsce, jest... niezgodny z (dość skomplikowanymi) przepisami państwowymi oraz unijnymi. Teoretycznie więc, gdyby ktoś umocowany za to się zabrał, mogłoby być na naszym podwórku nieciekawie.
Wisła Płock liderem
Jednak najpierw należy zapytać, dlaczego w Polsce tak to wygląda? Dlaczego samorządy są tak mocno zaangażowane w zawodowy sport, głównie w najpopularniejszą u nas piłkę nożną, sport wręcz narodowy? Tutaj trzeba cofnąć się o kilka dekad, do czasów komunizmu, kiedy nie było jako takiej własności prywatnej, a każdy sektor społeczny był kontrolowany przez państwo. Tyczyło się to także sportu, futbolu, wspieranego przez konkretne segmenty przemysłu czy gospodarki. Kiedy komuna się skończyła, pozostała wielka wyrwa i trzeba było tak działać, aby sport nie umarł. To doprowadziło do sytuacji obecnej, w dzisiejszych czasach pieniądze łożą samorządy, a łożą na sporty różne - te amatorskie, te dziecięce, no i zawodowe. Aż strach pomyśleć, co by bez nich było...
W przypadku klubów piłkarskich najczęściej działa to tak, że klub jest spółką akcyjną i miasto posiada X udziałów, np. w Piaście miasto Gliwice ma 66,6%, czyli jest właścicielem większościowym. Jeśli Gliwice będą chciały, mogą dogadać się z innym podmiotem i odsprzedać za określoną kwotę swoje udziały, w praktyce oddając Piasta w cudze władanie. To właśnie teraz chcą zrobić w Zabrzu z Górnikiem, to zrobili w Tychach, gdzie Pacific Media Group posiada 75% udziałów w GKS-ie (wcześniej Klub Piłkarski GKS Tychy należał w 100% do miasta Tychy). Nie wszędzie wszyscy chcą tak jednak działać. We Wrocławiu radni chętnie inwestują grube miliony w Śląska, podobnie jest w pierwszoligowej Wiśle Płock. Wspomniany Gawrecki policzył, że w latach 2016-24 w klubach ekstraklasy pojawiło się prawie pół miliarda złotych miejskich pieniędzy. Liderem w tej kwestii jest wspomniana Wisła (81 mln), potem Górnik (62), Korona Kielce (53), Piast (49), Lechia Gdańsk (45), Pogoń Szczecin (40), Śląsk (34), Jagiellonia Białystok (29). Nie tylko miejskie kluby dogadywały się więc z samorządami.
Zarządzanie bez konsekwencji
Dlaczego te płacą tyle na futbol? Powody mogą być różne. Po pierwsze, bez tych pieniędzy kluby by upadły, zniknęły z powierzchni mapy, czego ludzie z różnych względów nie chcą. Po drugie, politycy lansują się w ten sposób w oczach wyborców. Po trzecie, mieszkańcy to kibice, którzy lubią, gdy klub z ich miasta osiąga sukcesy. Pomijając już kwestię wspomnianej wcześniej legalności, żyjemy w kraju demokratycznym, więc skoro mieszkańcy wybierają takie władze miasta, które obiecują inwestowanie w sport, to mają do tego prawo. Mogą tego chcieć. W końcu to publiczne, a więc ich własne pieniądze. Dodatkowo klub piłkarski to jeden z wymiarów kultury i rozrywki, tak jak kino, teatr, galeria sztuki, biblioteka. Dlaczego miasto może płacić na teatr, a nie może na klub? Frekwencje na meczach piłkarskich są często większe niż na spektaklach teatralnych.
Obecnie jednak coraz większą popularnością cieszy się krytyka samorządowego wsparcia. Po pierwsze, pieniądze, jakie idą na futbol, są ogromne, a można by je wykorzystać np. na szpitale, edukacje czy remonty chodników - czyi sprawy społecznie ważniejsze niż piłka nożna. Po drugie, kluby piłkarskie to często fatalnie zarządzane studnie bez dna, które nie mają pomysłu na to, jak radzić sobie bez „miejskiego cycka”. Sponsorzy? Wpływy z transferów? Wpływy od telewizji? Za puchary? Za wyniki sportowe? W razie czego zawsze jest przecież samorząd! To powoduje, że wielokrotnie klubowe szefostwa działają bezmyślnie i - co lepsze - rzadko kiedy ponoszą za to konsekwencje. W wielu aspektach można mówić o sprzeniewierzeniu publicznych środków, nieraz grozi się za to więzieniem - ale w futbolu uchodzi to na sucho. Po trzecie, publiczne finansowanie często bywa niesprawiedliwe. Prywatny właściciel inwestuje swoje własne pieniądze w klub, ma ich ograniczoną ilość, musi być rozsądny, podczas gdy z miasta można ciągnąć tak długo, dopóki władza sprzyja. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że rywalizacja z szejkiem i jego petrodolarami także jest niesprawiedliwa, ale pieniądze szejka to pieniądze szejka. Nie moje, twoje, nasze.
Wyjątki z Katowic i Chorzowa
Finansowanie klubów z publicznych pieniędzy potrafi być humorzaste. Niech tylko wiatr zawieje z innej strony politycznej barykady, niech no wejdzie tylko jakaś ustawa, która znowu dokopie samorządom - i trzeba będzie ciąć środki. A cięcie sportu jest ze społecznego punktu widzenia mniej bolesne niż cięcia w edukacji czy służbie zdrowia. To może odbijać się nie tylko na zawodowcach, ale również na młodzieży, która leży w sednie serii „Ratujmy polską piłkę”. Wielokrotnie samorządy płacą osobne środki na sport młodzieżowy, a osobne na sport zawodowy. Są to jednak kwoty niewspółmiernie niższe, a jako że juniorzy i trampkarze nie są na świeczniku, to nie zawsze wiadomo, gdzie te pieniądze idą, albo nie zawsze słyszy się o tym, że to właśnie dzieciom została ucięta dotacja.
Warto w tym wszystkim pamiętać też o jednym. W zdecydowanej większości wymienionych przypadków mowa o spółkach akcyjnych, które nie są notowane na giełdzie. To oznacza, że „obieg udziałów” jest w ich przypadku zamknięty. Chcesz kupić Górnika? Musisz dogadać się z miastem Zabrze (a jako że to własność co by nie mówić publiczna, trzeba działać zgodnie z toną ustaw i biurokracji). Chcesz kupić Lecha Poznań? Musisz dogadać się z Rutkowskimi (to właściciele prywatni, więc powinno pójść Ci szybciej). Oczywiście, są kluby, których właściciele są notowani na giełdzie, by wspomnieć KGHM i Zagłębie Lubin, Comarch i Cracovię czy Jakubas Investment i Motor Lublin. Natomiast Ruch Chorzów i GKS Katowice - jak zauważył portal bankier.pl - to jedyne polskie kluby (spółki), których akcje są notowane bezpośrednio na giełdzie.
Innymi słowy, temat ich funkcjonowania jest znacznie bardziej przejrzysty. Co kwartał kluby muszą się spowiadać w raportach giełdowych, wszelkie większe operacje finansowe są podawane do publicznej wiadomości. Dodatkowo zmiany w akcjonariacie (zmiany w wielkości udziałów) mogą odbywać się w bardziej otwarty sposób, czyli - teoretycznie - ktoś z zewnątrz może sobie ot tak kupić akcje Ruchu czy GieKSy, co nie jest możliwe w przypadku Górnika czy Piasta, które nie są notowane na giełdzie. Co to w praktyce oznacza? Ano w praktyce... najczęściej nic. Obecność na giełdzie wymaga jednak od klubów tego, że muszą działać bardziej jawnie i inaczej kształtuje się też opcja ewentualnego przejęcia przez inny podmiot. Co też ciekawe, w Katowicach miasto ma prawie 89 procent udziałów w giełdowej GieKS-ie, zaś w Chorzowie miasto ma tych udziałów w Ruchu „tylko” 33,5.
Prywatne pieniądze
Oczywiście zupełnie inną parą kaloszy są kluby należące do podmiotów prywatnych. Legią rządzi Dariusz Mioduski, Rakowem Michał Świerczewski, a Lechem Piotr Rutkowski. Motor jest zarządzany przez jednego z najbogatszych Polaków, Zbigniewa Jakubasa. W niektórych przypadkach udziały mogą rozkładać się częściowo na podmiot prywatny a częściowo na samorządowy (np. GKS Tychy), ale na ogół gdy do gry wchodzi „prywaciarz”, to chce mieć pełnię władzy w swoich rękach. W końcu on inwestuje swoje pieniądze, nie podatnika. Czuje ich wagę. Z tego powodu ogół opinii publicznej uznaje taką strukturę właścicielską za pożądaną, co nie może dziwić. Jednakże nie zawsze jest tak, że prywatny inwestor jest „w porządku”. Wokół klubów kręcą się różni szarlatani, którzy nie mają czystych intencji - jak Meksykanie, którzy chcieli przejąć GKS Tychy, czy Senegalczycy, którzy mieli chrapkę na Koronę Kielce. Już nie wspominając nawet cyrku, jakiego ofiarą padła Wisła Kraków w przypadku rzekomego Vanny Ly, rzekomo pochodzącego z Kambodży. Dzisiaj akcje podobnego sortu nadal się zdarzają (patrz ostatnie zamieszanie w Pogoni Szczecin), ale gęste niczym las były one głównie w latach 90. i na początku XXI wieku, gdy Polska była jeszcze dzikim krajem po zmianie ustrojowej, a wiele klubów upadało w związku z zabawami niektórych prywatnych właścicieli. W tak chaotycznych warunkach trudno było o budowanie fundamentów i spokojne rozwijanie się. Dziś ekstraklasa nadal pozostaje na uboczu profesjonalnego futbolu i nadal nie znalazł się jeszcze zagraniczny multimiliarder, który pokusiłby się o to, by nad Wisłą i Odrą stworzyć drugie PSG... albo chociaż RB Salzburg.
Oczywiście nie każdy prywatny właściciel musi być zły, ale tak jak publiczne finansowanie jest wrażliwe na różne wstrząsy geopolityczne, tak u prywatnego działacza również kluczowe są chęci. Bo co, jak mu się znudzi? Na piłce nożnej jako tako nie da się zarobić. Jeśli więc jakiś bogacz liczy na to, że pomnoży swój majątek - najpewniej odejdzie ze spuszczoną głową. Z tego też powodu można założyć, że odpowiedzialność za pieniądze u prywatnego właściciela będzie większa niż u właściciela podlegającego miastu. Może mieć większą chęć postawić na szkolenie, bo to najprostszy sposób, by zarobić parę „baniek” na zagranicznej sprzedaży. To działa trochę tak jak z firmami prywatnymi i państwowymi. Te pierwsze dążą do jak największej wydajności, by nie marnować kasy. Te drugie korzystają z państwowych układów i wielokrotnie palą pieniędzmi w piecu, bo nie muszą się o nic martwić. Inna sprawa, że może to też zadziałać w drugą stronę. Bo co jeśli prywatny właściciel okaże się aż przesadnym skąpcem?
Już niejeden się przejechał na tym, że w futbolu zarobić się nie da, czy to w Polsce, czy na świecie. W odpowiedniej chwili zrozumiał to chociażby Jean-Michel Aulas, który przez dekady zarządzał francuskim Olympique Lyon. Dopóki chciał zarabiać, klub radził sobie słabo. Gdy na pierwszym miejscu postawił sukces sportowy, Lyon zdobył 7 mistrzostw z rzędu. Nie każdemu się to jednak udawało. Lars Windhorst w trzy lata zainwestował w berlińską Herthę prawie 400 mln euro, chcąc stworzyć w niemieckiej stolicy klub godny tego miasta. W efekcie... drużyna grała coraz to gorzej i zamiast walki o Ligę Mistrzów zanotowała spadek do 2. Bundesligi.
Dylematy etyczne
Wspomniana na początku batalia publiczny vs prywatny często nosi znamiona walki etycznej, co moralnie jest dobre, a co złe. W obu tych strukturach mogą występować przypadki zarządzania dobrego i złego, ale finalnie można pokusić się o stwierdzenie, że większe możliwości rozwoju daje właściciel prywatny, bo finansowanie samorządowe zawsze napotka jakieś granice. Chyba że klub zarządzany przez miasto tak bardzo usamodzielni się finansowo, że parę milionów dotacji w te czy we w te nie zrobi mu różnicy. Jednakże polska piłka nie jest jeszcze na takim poziomie, co zresztą pokazuje fakt, że największych inwestycji dokonują właśnie kluby zarządzane przez kapitał prywatny. Kapitał publiczny ma bardziej moralne podejście do inwestowania w dzieci i młodzież, ale też nie zawsze to robi. Zresztą mówi się, że najlepsze szkółki w Polsce mają w Poznaniu, Warszawie czy - wbrew pozorom -w Częstochowie. Obecnie panuje moda na prywatyzacje. Coraz więcej klubów chce się odciąć od miasta, a miasta chcą oddać kluby. Dokąd to nas zaprowadzi za paręnaście lat?
Piotr Tubacki
Jaki to model?
Na struktury właścicielskie można spojrzeć także z innej perspektywy. Powyższy tekst dotyczył przede wszystkim kwestii finansowania i motywacji, które za tymi finansami stoją, a więc które mają wpływ na codzienne funkcjonowanie klubu i decyzje w nim podejmowane. Kunwar Malhotra z Uniwersytetu w Lozannie wyodrębnił natomiast modele własności w piłce nożnej, które nie zwracają uwagi na „kto?”, lecz na „jak?”. To ciekawe podejście, przez które można spojrzeć także na polską piłkę nożną i zastanowić się, ile z tych modeli obserwujemy na co dzień.
W ten sposób wyróżnił model federacyjny, który cechuje się demokratycznym podejściem do podejmowania decyzji, wspierania słabszych i promocję futbolu w całym kraju (lub na świecie).
Model zespolony koncentruje się na osiąganiu sukcesów sportowych i zadowalaniu członków danego klubu. Decyzje są podejmowane tylko pod kątem ich własnych interesów.
Model wielokrotnej wartości kładzie nacisk na odpowiedni balans pomiędzy sukcesem sportowym a stabilizacją finansową. Kibice i akcjonariusze są zaangażowani w codzienne działanie klubu, a społeczność czuje się za niego odpowiedzialna.
Model pojedynczej własności zakłada, że pojedynczy podmiot inwestuje spory kapitał w klub. Dąży do publicznego uznania swojej własności, poprawy swojej reputacji, synergii z własnymi biznesami i interesami, ale dąży również do sukcesów sportowych.
Jest też model akcjonariatu, który łączy ze sobą cechy dwóch poprzednich.