Odszedł nauczyciel życia
Z DRUGIEJ STRONY - Paweł Czado
Za nastoletnich czasów byliśmy na boisku szkolnym Maradonami, Kanidżdżiami, Zikami, Ederami czy Smolarkami. Nagle, latem 1990 roku, po włoskich mistrzostwach świata, wielu kumpli z placu zapragnęło być Skilaczim. Było to otyle zaskakujące, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej, nikt z nas, chopców z Załęża, w ogóle nie kojarzył tego piłkarza.
Na czym polegał fenomen Salvatore Schillaciego? Otóż on, do naszej dziecięcej, czy młodzieńczej masowej wyobraźni wprowadził zupełnie nową jakość. Jego w niej wówczas obecność moim zdaniem świadczy o tym, że… dorośleliśmy, a przy okazji coraz lepiej rozumieliśmy zarówno reguły życia jak i futbol. Wcześniej imponowali nam przecież przede wszystkim piłkarze, którzy potrafili porwać za sobą tłumy – czy to efektowną grą, czy wspaniałą techniką, czy choćby zapadającym w pamięć imagem. Tymczasem Schillaci wprowadził do naszych umysłów zupełnie nową jakość. Jemu zależało tylko i wyłącznie na jednym: na zdobywaniu bramek.
Poza tym był to facet właściwie znikąd (przepraszam Sycylijczyków). Chodzi o to, że przed mundialem w reprezentacji zagrał ledwie raz, w towarzyskim meczu ze Szwajcarią. Ówczesny selekcjoner Anzeglio Vicini powołał go jednak na „Il Mondiale” , a facet eksplodował w najważniejszym momencie.
W efekcie to także trochę dzięki "Toto" zrozumieliśmy na katowickich podwórkach, że styl… właściwie nie jest ważny. Liczy się to, co w sieci. Brzydkie zwycięstwa są więcej warte niż piękne porażki. To przecież na tych samych mistrzostwach widzieliśmy Brazylię, która miała nawiązać do najpiękniejszych chwil, ale nie miała faceta, który potrafiłby strzelić w najważniejszym momencie i zwinęła się do ojczyzny jak niepyszna po klapsie od Argentyny. Tamte bramki Schillaciego podczas mistrzostw świata, dzięki którym został królem strzelców, wcale nie olśniewały stylem, nie zdobywał ich po wspaniałych strzałach. Pamiętacie którąś z tych bramek. Ja żadnej. One po prostu wpadały. Wpadały kiedy trzeba.
Wydawało się, że Schillaci zawładnie naszą wyobraźnią na kolejne lata, ale on był jak meteor. Okazało się, że życie wolało potoczyć się inaczej. To zdumiewające, ale chyba żaden inny król strzelców mistrzostw świata nie ma tak skromnego reprezentacyjnego dorobku! Ogółem, w błękitnej koszulce reprezentacji Włoch Schillaci zagrał bowiem ledwie 16 razy, zdobył tylko siedem goli. Wychodzi więc, że nie licząc mundialu, kiedy jego forma strzelecka była niewiarygodna, nie zaistniał. Poza nim dla Włoch trafił przecież ledwie raz: to był już pożegnalny gol w przegranym do tego w Oslo meczu eliminacji mistrzostw Europy. Przygodę reprezentacyjną zakończył „Toto” już we wrześniu 1991 roku.
Był naszym symbolem dorastania: w codziennym, pełnym trosk życiu nie liczy się piękno. Tak, tak, powtórzę: liczy się skuteczność i osiągnięcie celu. To „Toto” Schillaci z romantyków zmienił nas w pragmatyków. A przynajmniej mnie. Z tym przesłaniem wchodziłem w dorosły świat...
Właściwie trochę mam mu to za złe. Nie chciałem grać jak on. Niemniej doceniam i szanuję jego wkład w światowy futbol. A teraz nie żyje.
Grazie, "Toto".