O dalekiej, futbolowej krainie, w której frajer ginie
Miłość wymaga zwycięstw i ofiar. Oto opowieść o miejscu, gdzie zajadłość i żarliwość podczas meczów są równie ważne jak bajeczna technika i rozumienie gry
Trybuna najbardziej zagorzałych i fanatycznych zwolenników Argentinos Juniors, klubu, który nie jest nawet wśród pięciu największych w Buenos Aires. To jednak tu w dorosły futbol wchodził Diego Maradona. Fot. Paweł Czado
Piłkarskie El Dorado ma się wspaniale! Dopiero kiedy pozna się życie codzienne w Argentynie, Urugwaju czy nawet Paragwaju – pojawia się mała szansa, żeby zrozumieć na czym polega futbolowy fenomen Ameryki Łacińskiej.
Róg tylko z tarczą!
Przez dwa ostatnie tygodnie podróżowałem po Ameryce Południowej. Zawsze wiedziałem, że futbol wywołuje tam namiętności niespotykane gdzie indziej, to oczywistość. Jednak dopiero teraz przekonałem się na własnej skórze, że ta namiętność – w oczach Europejczyka – momentami zatrąca wręcz o szaleństwo!
Jak zareagować, jak odebrać fakt, że gdy w stadionowej kasie kupujesz bilet na ligowy mecz, razem z wejściówką dostajesz do ręki obrazek ze… św. Maradoną?! Jak zareagować na zażartość, z jaką Argentyńczycy kibicują własnym ukochanym drużynom? W trakcie meczu Argentinos Juniors z Aldosivi Mar de Plata, rozgrywanym na Estadio Diego Amando Maradona ze zdumieniem przyglądałem się jak zawodnicy gości wykonujący rzuty rożne muszą być ochraniani przez policjanta, który… unosi tarczę, by piłkarz mógł spokojnie kopnąć piłkę! Jak nie przytaknąć taksówkarzowi, który wioząc nas w Montevideo z lotniska do centrum miasta jest mocno zdekoncentrowany, bo… słucha w radiu transmisję z akurat trwającego meczu ukochanego Penarolu? Aż poprosiłem żeby pogłośnił, bo melodia i tembr głosów latynoskich futbolowych sprawozdawców radiowych, którzy terkoczą niby karabiny maszynowe - są niepowtarzalne.
Dopiero teraz rozumiem w pełni słowa wybitnego urugwajskiego pisarza Eduardo Galeano (w młodości literat marzył oczywiście o karierze futbolisty), przyrównującego grę w piłkę nożną do przedstawienia teatralnego, albo nawet do wojny. W Ameryce Południowej tak właśnie jest i nie ma w tym krzty przesady! „W piłce nożnej, kiedy najmniej się tego spodziewamy, dzieją się historie niezwykłe: karzełek udziela lekcji gigantowi, a pokrzywiony chudzielec ośmiesza greckiego atletę” - pisał Galeano.
Piłka to zwycięstwo
Tak sobie myślę, że na kontynencie południowoamerykańskim ścierają się dwa główne nurty. Pierwszy można opisać jako „piłka to piękno”. Hołubiony jest głównie przez Brazylijczyków, co odzwierciedla ich słynne „joga bonito”. Drugi nurt – mam wrażenie, że będący obecnie w ofensywie – „piłka to przede wszystkim zwycięstwo”. Liczy się więc tylko i wyłącznie wygrana: efektywność jest zdecydowanie ważniejsza niż efektowność, a nawet… fair play! Idealnie wpisuje się w tę przestrzeń nurt argentyński z jego vivezą. To sformułowanie to według mnie klucz do zrozumienia istoty. Chodzi o zdolność przetrwania, wytrwałość, cwaniactwo. Symbolem tego podejścia jest pierwszy gol Maradony w słynnym meczu z Anglią podczas mundialu w 1986 roku. W Argentynie właściwie nikt nie ma dziś pretensji (i nie miał wtedy), że został on wbity ręką. To co krytykujemy w Europie – w Buenos Aires i okolicach jest powodem do dumy. Liczy się spryt. Spryt po to, żeby wygrać na boisku, czy też… przetrwać w życiu. Dlatego jeśli ktoś zarzuca Argentyńczykom niesportowego ducha, zostanie w najlepszym razie zignorowany, w najgorszym – wyśmiany. Śmierć frajerom, frajer ginie!
Obrazek ze świętym Maradoną, który otrzymałem w kasie biletowej, gdy kupowałem wejściówkę na mecz Argentinos Juniors. Fot. Paweł Czado
Żeby była jasność – nie da się zostać mistrzem świata jadąc jedynie na vivezie. Trzeba do tego nie tyle umieć grać w piłkę porządnie, co wręcz bajecznie, na najwyższym poziomie. A Latynosi – jak wiadomo – umieją. Specyfika argentyńska polega na tym, że jej reprezentacja w arsenale środków posiada – oprócz niebotycznych umiejętności, tylko naiwniak może wierzyć, że wszystko opiera się na Messim – również inne „środki wspomagające”. Ekipa w Buenos Aires i okolicach nie tylko więc gra, ale również – jeśli trzeba – wierzga, prowokuje, drapie, dogaduje, gryzie, łapie za kark, albo – gdy sędzia nie widzi – nawet bezczelnie targa za ucho. W drużynie nie ma zahukanych misiów-patysiów, jedynie „zadziory” o podobnych sobie charakterach, które w dodatku mogą na siebie nawzajem liczyć. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że argentyński futbol jest społecznym zwierciadłem: opiera się na wspólnotowości, silnych więzach rodzinnych sprowadzających się do poczucia jedności. Sam zginiesz… Szansę na przeżycie, czy coś więcej, masz jedynie z innymi…
Viveza i agresja boiskowa są chyba wrodzone, a kultywowane i wypieszczone przez lata rozbuchały się do niezwykłych rozmiarów. Przekłada się to nie tylko na mecze reprezentacji, ale i ligowe. Argentyńczycy nie tylko nie odpuszczają bowiem innym, ale i… sobie samym. Boiskowa zaciekłość, którą widziałem podczas ligowego meczu Argentinos Juniors z Aldosivi mnie wręcz poraziła.
Oczu nie można oderwać!
A przecież Argentyńczycy to nie jest naród prymitywów. Kochają życie i umieją nie tylko je przeżywać, ale i tę pasję wyrażać. Wystarczy przypomnieć sobie dorobek tego kraju w dziedzinie literatury i sztuki (Borges, Cortazar). Kuchnia? Kto nie zjadł w Buenos wołowego steku o niczym nie ma pojęcia! A empanadas?! Tymi pierożkami nadziewanymi mięsem, serem lub innymi składnikami wręcz się zażerałem.
Dziś 11-milionowe Buenos Aires zapiera dech, ilość wspaniałych, potężnych secesyjnych kamienic w tym mieście może przyprawić o zawrót głowy obywateli największych europejskich metropolii. Wszystko dlatego, że na przełomie XIX i XX wieku Buenos Aires stało się jednym z najważniejszych centrów migracyjnych świata. Przyciągnęło wielu ludzi z Europy, zwłaszcza z Włoch i Hiszpanii. To nadało miastu charakterystyczny ekskluzywny sznyt, decydujący wręcz o kulturze i społeczeństwie Buenos.
Zatkało mnie choćby, gdy odwiedziłem w Buenos Aires… najpiękniejszą księgarnię świata! Teatr Ateneo został wybudowany w 1919 roku, a w 2000 roku został przekazany spółce księgarskiej, która tchnęła w to miejsce nowe życie. Można tu stracić głowę w pogoni za książką, płytą, komiksem… Jak rozbudowany został dział futbolowy! Na dawnej scenie jest kawiarnia, można się tam uspokoić, próbując oszukać oszołomienie…
Zupełnie osobnym zjawiskiem w Argentynie są kobiety. Dumne, piękne, o inteligentnym, przenikliwym spojrzeniu, czasem wyniosłe, czasem bezczelne. Zawsze zmysłowe, zawsze harde. Jakby tego było mało - potrafią na ulicy tańczyć tango. I to jak! Widziałem to, oczu nie można oderwać! Do tego wiele z nich wytatuowanych jest od stóp do głów. Buenos Aires ewidentnie jest kobietą…
Tango rzeczywiście jest dla wszystkich. Milongi, czyli miejsca, gdzie odbywają się wieczory taneczne, są sercem i wątrobą kultury tanga. Dzielnice San Telmo czy Almagro wręcz z nich słyną. Tam zarówno mieszkańcy, jak i turyści mogą pląsać tango do bardzo późnej nocy. Gały wybałuszałem, ale sam się nie odważyłem, choć lekcje tanga w Polsce brałem…
Oczywiście – nie ma ideałów. Utopia nie istnieje. Buenos nie jest wyjątkiem. Nie ma przecież miejsca na świecie gdzie wszyscy są piękni, młodzi, szczęśliwi, bogaci, inteligentni, szlachetni i kochają futbol. O co chodzi? W nocy widziałem bezdomnych śpiących gromadnie na ulicach, które ciągle tętniły życiem. Niektórzy ciągle walczą, prawie wpadają do śmietników, grzebiąc w odpadkach, inni są zrezygnowani. Jak w życiu. Na różnych poziomach…
Matecznik Maradony
Wróćmy do futbolu. Wizyta na Estadio Diego Armando Maradona była dla mnie niezapomnianym przeżyciem. To właśnie w klubie Argentinos Juniors „Puszek” zaczynał poważną karierę, a po niespełna pół wieku ten stadion nadal jest jak rozżarzony kocioł. Ponad dwudziestotysięczny obiekt w trakcie ligowego meczu był wypełniony do ostatka i robiło to oszałamiające wrażenie. A przecież Argentinos Juniors nie należy nawet do wielkiej piątki klubów Buenos Aires! Niemniej potrafi odnaleźć się w tym bezwzględnym wielkomiejskim gąszczu dzięki pracy z młodzieżą, w ostatnich dekadach „wyprodukował” wielu piłkarzy zasługujących na miano gwiazd, kilku było graczami wręcz zjawiskowymi. Wymieńmy kilku z nich: oprócz Maradony - Claudio Borghi, Juan Romana Riquelme, Esteban Cambiasso, Juana Pablo Sorin czy też Lucas Biglia, to tylko niektórzy absolwenci szkółki AJ. Ważne: Argentinos Juniors ciągle dostarczają młodzieżowych reprezentantów Argentyny. Źródełko nie wyschło.
Jednak nad całością czuwa przede wszystkim… duch Maradony. Na tym obiekcie jest wręcz wszechobecny, choćby z tego względu, że mnóstwo kibiców przychodzi na stadion w koszulce z dziesiątką i jego nazwiskiem. W klubowym muzeum również jest wiele pamiątek po Diego, jak choćby buty i koszulki, w których grał, albo piłka, którą strzelił słynną bramkę w ligowym meczu z Huracanem w 1977 roku . Wjechał wtedy do bramki mijając kilku rywali po niezwykłym dryblingu. Biegł wtedy przez 72 metry…
Na stadionie znajduje się jeszcze coś niezwykłego, w co nie mogłem uwierzyć. Gdy Maradona zmarł w 2020 roku, kibice zaczęli schodzić się pod obiekt, zostawiając kwiaty i świece. Kiedy pogoda zaczęła niszczyć ten stworzony spontanicznie ołtarz, klub wygospodarował pomieszczenie dostępne z ulicy i stworzył tam „sanktuarium”. Widziałem je. Napis na witrynie głosi „Santuario Diego Armando Maradona. La paternal tierra de D10S”. Ten ostatni wyraz jest charakterystyczny dla określania piłkarza przez jego wielbicieli – w słowo „dios” („bóg”) wplatają dziesiątkę, z którą grał.
Gdyby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości: Diego Armando dla wielu jest jak... Elvis. „Diego vive!” – głoszą niezliczone wlepki i wizerunki rozklejane w całym Buenos.
Urugwaj: byt osobny
Z Buenos Aires do Urugwaju popłynąłem statkiem, pokonując estuarium La Platy. Urugwajczycy jawią się jako naród wybrany. Dwa razy zdobyli mistrzostwo świata, a żyje tam ledwie 3,3 mln ludzi. Zwycięstwo z nim to sukces dla każdej reprezentacji. - Dlaczego wy jesteście aż tak dobrzy? – pytam już pierwszego dnia. - To kwestia ducha. Nigdy się nie poddajemy i naprawdę kochamy tę grę – słyszę w odpowiedzi od sprzedawcy wina. Odebrałem to jako wytłumaczenie pokrętne, ogólnikowe. Bo przecież każdy tak twierdzi. Trochę więcej zrozumiałem przebywając w Montevideo przez kilka dni. Przekonałem się, że znowu chodzi o… mentalność. Urusi to niezwykła nacja. Są inteligentni, zmyślni, spokojni, dyskretni, empatyczni, wysportowani, eleganccy, wręcz dystyngowani. Nie w głowie im narzucać się. Są na to zbyt dumni. Dbają o siebie i o otoczenie. Uwielbiają pomniki, pięknie śpiewają, czytają książki, a w autobusie z dezaprobatą patrzą na współpasażera, który zbyt głośno rozmawia przez telefon. Lubią zwierzęta. Kochają futbol. Albo odwrotnie: kochają zwierzęta i… lubią futbol.
To jest kraj dla starych ludzi. To jest kraj dla młodych ludzi. To jest kraj dla wierzących. To jest kraj dla wątpiących. To jest kraj dla zakochanych. To jest kraj dla samotników. Tak myślę, że to w efekcie kraj, w którym szczęśliwi są jeszcze bardziej szczęśliwi, a nieszczęśliwi mają szansę być mniej nieszczęśliwi.
Dbałość o przeszłość jest godna szacunku
Miałem okazję odwiedzić kilka świątyń futbolu, stadionów, które na stałe zapisały się w historii światowego futbolu i ciągle tworzą nowe rozdziały. Estadio Centenario to stadion, na którym odbył się finał pierwszych mistrzostw świata w piłce nożnej w 1930 roku, wybudowany właśnie na nie. Nazwa stąd, że właśnie wówczas przypadła setna rocznica wyzwolenia Urugwaju spod hiszpańskiej dominacji. Charakterystyczna jest tzw. Torre de los Homenajes, czyli wysoka, ekspresjonistyczna wieża, która góruje nad wschodnią trybuną. Kiedy tam byłem, czuć było podekscytowanie zbliżającym się meczem z Argentyną w eliminacjach mundialu (wygrali goście po wspaniałym golu z dystansu). Dbałość o przeszłość w tym miejscu jest godna szacunku. Miejscowe muzeum jest wspaniałe - świetnie przedstawia, opisuje i dokumentuje złote czasy miejscowego futbolu. Zdobywane dwa mistrzostwa świata są tu przenicowane na różne sposoby, bohaterowie tamtych czasów mają tu osobne gabloty, z oryginalnymi butami, koszulkami, sztandarami. Podobnie zresztą jest na słynnej argentyńskiej Bombonerze – charakterystycznym stadionie Boca Juniors, gdzie gorącokrwiści fani zdzierają gardła za następców Maradony. Muzeum stadionowe i okolice stadionu to osobne mikrokosmosy. Wreszcie miałem okazję poznać Carlosa Teveza i Juana Romana Riquelme. Fajni goście! Oczywiście chodzi o… figury niczym ze słynnego muzeum figur woskowych madame Tussaud.
Wątek śląski
Podczas pobytu w Argentynie miałem ogromną przyjemność zjeść kolację z Guillermo Coppolą. W historii polskiej piłki klubowej ma swoje miejsce. Z rozrzewnieniem wspomina okres gry w Polsce. Był pierwszym obcokrajowcem w historii GKS-u Katowice. W 1991 roku specjalnie do Argentyny wybiera się Orest Lenczyk, który ogląda oferowanych mu graczy. Wybiera właśnie Coppolę. Ogromne wrażenie na polskim trenerze wywołuje mecz między Boca, a San Lorenzo, który ogląda w tłumie. Akurat widzi, jak kibice z górnych kondygnacji zrywają rynnę i rzucają ją w dół. Ta przebija człowieka…
Coppola opowiada mi wiele anegdot o pobycie w Polsce. – Po przyjeździe do Katowic zamieszkałem w ośrodku na Ceglanej. Po pierwszej nocy chciałem wracać do ojczyzny, byłem przerażony. Budynek się kołysał. Okazało się, że… było tąpnięcie w kopalni. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłem – wspomina. Świetnie grało mu się z Gruzinem Giją Gurulim. Za najlepszy swój mecz uznaje ten wygrany 2:0 z Górnikiem Zabrze w Pucharze Polski, kiedy wypracował Gurulemu bramkę. GieKSa zdobyła wtedy to trofeum, choć Argentyńczyk w finale nie zagrał. Na przeszkodzie stanęły urazy. Ogółem jego bilans to osiem meczów ligowych i trzy w Pucharze Polski. – Szkoda, że kontuzje nie dały mi się wykazać. Pobyt w Katowicach wspominam jednak świetnie. Słyszałem, że od tego czasu miasto się zmieniło? – pyta. Potakuję.
Guillermo Coppola to były piłkarz GKS-u Katowice. Z dumą prezentuje treningowy trykot z napisem "Casucci jeans", te żółte koszulki na początku lat 90. były charakterystycznym znakiem rozpoznawczym klubu z Katowic. Fot. Paweł Czado
Trzeba jeszcze wyjaśnić nieporozumienie. W Polsce Coppola funkcjonuje pod imieniem Mario. To błąd! Skąd się wziął? – Kiedy przyjechałem i się przedstawiłem nikt mojego imienia nie umiał nawet wymówić (Guillermo to po hiszpańsku – Wilhelm, przyp.aut.). – A jak masz na drugie? – spytał któryś z kolegów. – Mario? To będziesz Mario – zapadła decyzja. Dopowiem, że ojciec piłkarza uwielbiał tenis, syn dostał imię na cześć wielkiego argentyńskiego tenisisty Guillermo Villasa. Były piłkarz GieKSy też gra i chłonie tenis jak gąbkę. Tygodniowo ogląda wiele meczów. – Wasz Hubert Hurkacz jest świetnym graczem – podkreśla Coppola.
Wyjazdy? Zapomnij
Ta żarliwość zatrącająca o zajadłość ma też złe strony. A może dobre? Zależy jak na to spojrzeć. Otóż w lidze argentyńskiej kibice nie jeżdżą na mecze wyjazdowe. Zapełniają własne, najczęściej w całości. - Władze podjęły taką decyzję kilka lat temu. To ze względów bezpieczeństwa – przyznaje Coppola. Uzmysławiam sobie, że to prawda: na stadionie Argentinos też nie widziałem kibiców przyjezdnych. A mimo to samo dotarcie pod stadion było wyczynem nie lada. Zanim dotarłem pod kasę dla turystów byłem obmacywany przez policjantów czterokrotnie.
Podobnie jest podczas derbów B.A., które Coppola ogląda nazajutrz po spotkaniu ze mną. To ognisty mecz Independiente vs. Racing Club de Avellaneda na Estadio Libertadores de América - Ricardo Enrique Bochini. Właśnie piękną, klubową koszulkę Bochiniego dostaję w prezencie od Coppoli. – Był idolem Maradony! – wyjaśnia. Dziękuję, Guillermo!
Stadiony obu klubów dzieli kilkaset metrów. Coppola rysuje mi plan na serwetce, po derbach przesyła mi filmik z meczu. Jestem od ogromnym wrażeniem: stadion tego pierwszego klubu cały tonie w szkarłacie i bieli czyli barwach Independiente. Na trybunach 43 tysiące ludzi. Wynik końcowy 1:1.
To pytanie musiało paść
Zakończenie tego tekstu nie może być inne. Od początku frapowało mnie jak Argentyńczycy zareagują na pytanie: „Maradona czy Messi?”. Bo kto jak nie oni najbardziej są upoważnieni do udzielenia odpowiedzi?
Marcos, pijaczek w miasteczku przy granicy argentyńsko-brazylijsko-paragwajskiej: - Messi, Messi, Messi! Ileż dostarczył nam wzruszeń!
Sofia, recepcjonistka w hostelu Boutique w Buenos Aires: - Messi. Nie znam się na piłce nożnej, ale nie przepadam za Maradoną, za tym jak się zachowywał.
Carlos, taksówkarz, który wiózł mnie nocą po meczu Argentinos Juniors do centrum miasta: - Maradona! Jedyny taki.
Guillermo Coppola, który miał okazję spotkać Maradonę: - Wiadomo, że młodszym bliższa jest teraźniejszość, ale Diego był niepowtarzalny. Największy.
