O człowieku, który szedł jak taran i stał się legendą
Drugiego takiego w polskim futbolu nie było. I już zapewne nie będzie. Koleje losu Franciszka Smudy są wręcz zdumiewające. Momentami trudno uwierzyć, że to prawda…
Druga cecha? Uzmysłowiliśmy sobie również, że oprócz ambicji zawsze cechowała go staranność. Przykład? Na początku kariery, kiedy dzień przed meczem dowiadywał się, że zagra w podstawowym składzie, brał z klubu koszulkę i spodenki. Po to żeby w domu strój wyprać i wyprasować. U niego musiało być tip-top. - Schludności nauczyli mnie rodzice – wyjaśniał.
Wreszcie - last but not least – trzecia cecha, który wyjdzie wam, gdy będziecie czytać ten tekst: upór.
Nie zwiesza się głowy po porażkach
Dziś jego rodzinna Lubomia liczy niespełna 4 tysiące mieszkańców. Franek (jako „Franz” stanie się powszechnie znany, gdy zacznie osiągać trenerskie sukcesy) pochodził właśnie stamtąd - z robotniczej rodziny, która w trudnych PRL-owskich czasach z trudem wiązała koniec z końcem. Ojciec Gerard pracował na kolei, matka Marta wychowywała czwórkę dzieci. Rodzice chcieli, żeby dzieci osiągnęły więcej i wszystkim się powiodło. Całe rodzeństwo było bardzo ambitne. Postawiło na naukę i dobrze na tym wyszło. Jan, młodszy brat Franciszka, ukończył Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie, pracował w Zakładzie Odmetanowania Kopalń w Wodzisławiu Śląskim. Siostra Krystyna to absolwentka Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, uczyła potem niemieckiego w Liceum Ekonomicznym w Wodzisławiu. Druga siostra, Urszula, to absolwentka Akademii Ekonomicznej w Katowicach.
Franek wybrał sport. – Zawsze, od kiedy pamiętam, bardziej interesowałem się piłką niż szkołą – mówił wiele lat temu. Nigdy nie wstydził się trudnych początków, niełatwego startu, wręcz przeciwnie. Tamte czasy z pewnością sprawiły, że stał się twardy. - Na wakacje nigdzie wtedy nie wyjeżdżałem. Od dwunastego roku życia przez pełne dwa miesiące pracowałem w pobliskim PGR-ze. Zbierałem snopki, żeby kupić garnitur, buty i zeszyty - wspominał tamte lata. Przeciwności losu go zahartowały; zwieszanie głowy po porażkach nie leżało w jego naturze, wręcz przeciwnie.
Z Lubomi do Raciborza, najbliższego miasta w okolicy, jest niespełna 17 km. Franek po ukończeniu podstawówki został tam uczniem Technikum Budowlanego. Unia, najlepsza, najbardziej znana drużyna z tego miasta (wychował się w niej m.in. starszy od Smudy o osiem lat Hubert Kostka) stała się wówczas znana w całej Polsce, a w latach 1963-65 grała nawet w ekstraklasie. Frankowi działało to na wyobraźnię, więc zapisał się do klubu.
Okazało się, że talent do piłki ma przeciętny, choć upór i ambicja pozwoliły mu osiągnąć poziom ekstraklasowy. Droga na to była jednak długa i wyboista. Jego znajomi z czasów gry powtarzali potem, że – obok wielokrotnie przywoływanej tu ambicji – jego atutem na boisku był bardzo mocny strzał z dystansu. Smuda po prostu umiał przywalić! W trakcie meczu w Niedobczycach koło Rybnika tak mocno uderzył piłkę z wolnego, że znokautowanego obrońcę karetka musiała odwieźć do szpitala.
Etap pierwszy: granie i chęć udowadniania
Gdy Franciszek Smuda miał 19 lat, trafił do Odry Wodzisław, grającej wówczas w III lidze. Zygfryd Kiermaszek, długoletni działacz i trener tego klubu, opowiadał nam przed laty, że klub załatwił mu kopalniany etat, bo w tamtych czasach tylko kopalnie reklamowały od wojska.
Był rok 1967. Franz dopiero musiał uczyć się obycia w futbolowym świecie. To jeszcze czas, gdy był narwany… Chciał być najlepszy, udowodnić innym, że się nadaje. Bronisław Majcherek, który grał z nim wtedy w jednej drużynie, opowiadał o sprawdzianie biegowym, który przeprowadził trener Eugeniusz Sobesto. - Miałem najlepszy czas, a Franek był drugi. Choć trener mówił Smudzie, że stoper nie kłamie, Franek nie potrafił się z tym pogodzić. Zniecierpliwiony pretensjami trener poradził Smudzie, żeby odpoczął pół godziny i spróbował jeszcze raz. Drugi rezultat był jednak jeszcze gorszy niż pierwszy. Smuda bardzo to przeżywał, nie mógł znieść.
Koledzy z ówczesnej drużyny nadali mu ksywkę
Trenerka to nie jest taka prosta sprawa. Nie wystarczy rozdać koszulki, rzucić piłkę i powiedzieć: grajcie. Czasem trzeba piłkarza przytulić, a czasem trzymać na dystans. Raz jestem demokratą, raz dyktatorem, kiedy indziej anarchistą.
Natura choleryka
Ambicja potęgowała chęć rozwoju, sprawdzania się w coraz lepszych klubach. W 1970 r. młody stoper próbował załapać się do Ruchu Chorzów, mocnej wówczas drużyny. Pojechał z
Smuda nie czekał. Pierwszy atak na ekstraklasę zakończył się kompletną klapą. Nie zrażał się, spróbował załapać się gdzieś indziej: w Mielcu. Tamtejsza Stal akurat znajdowała się przed najlepszym okresem w historii, wkrótce Grzegorz Lato i spółka zdobędą pierwszy tytuł mistrzowski. Występowało tam wielu niechcianych na Śląsku piłkarzy, m.in. zabrzanin Henryk Kasperczak. - Karierę w Mielcu zakończyłem po tym, jak nie wytrzymałem i trzasnąłem kierownika drużyny, bo nazwał mnie
Ale to właśnie w Stali udało mu się osiągnąć cel: debiut w ekstraklasie. Ogólnie w mieleckich barwach w sezonie 1970/71 rozegrał na tym poziomie 6 meczów. Pierwszych w ekstraklasie.
Piłkarz powinien spać z piłką pod poduszką.
Jabłka od Fjanka
W Stali kariery nie zrobił, wrócił więc na Śląsk. Na zapleczu ekstraklasy powinno być łatwiej. Został zawodnikiem Piasta Gliwice, klubu mocno wówczas osadzonego w drugoligowych realiach.
Ale tam też nie występował zbyt wiele. Przegrał rywalizację z innym obrońcą - Marcinem Żemaitisem, późniejszym prezesem Piasta i właścicielem kantoru w Gliwicach. Koledzy z Piasta lubili go, choć też nie szczędzili złośliwości. Nazywali go
Gdy stawał się ofiarą żartów, wychodziła natura choleryka. Koledzy z Piasta uwielbiali na treningu puszczać mu piłkę między nogami. W zakładaniu
Jak wspomina Andrzej Potocki, były prezes Piasta i historyk gliwickiego klubu – Smuda… kochał jabłka. Potocki: - Codziennie na trening przynosił sporą torbę renet lub makintoszów, po czym zostawiał je bez nadzoru. Oczywiście, jabłka natychmiast znikały, a Piast był chyba najlepiej zaopatrzoną w witaminy drużyną II ligi. A „Fjanek" konsekwentnie popełniał ten sam błąd….
Silosy w Stanach
W Piaście przytrafiło mu się nieszczęście. Doznał kontuzji wiązadeł krzyżowych z gry właściwie zrezygnował. W klubie przestali mu płacić, pomagali mu koledzy z drużyny. Ale nie dało się tak długo: z czegoś trzeba żyć. Wyjechał do USA żeby czyścić w środku i malować silosy olejowe albo zrywać azbest.
Po latach opowiadał, że w Gliwicach doszło wreszcie do niego, że ligowej kariery już nie zrobi. - Przestałem myśleć o piłce. Chciałem zarobić i ustawić się. Nie wiem, jak wytrzymałem pół roku w tej robocie, ale przykładałem się jak do każdej innej. Szef był zadowolony – mówił. Te słowa są znamienne, pokazują inną stronę jego charakteru. Kiedy coś robił – to na sto procent. Dawał z siebie wszystko – czy to na murawie czy w środku silosu. To pierwsze środowisko błędów jednak nie wybacza, w tym drugim – ten problem w ogóle nie istnieje.
Smudę ciągnęło jednak do futbolu, stara miłość nie rdzewieje. Kiedy podpisał pierwszy zawodowy kontrakt z klubem o nazwie Hartford Bicentennials, szef firmy, ceniący jego pracowitość nie chciał go puścić. Paradoks polegał na tym, że właśnie wtedy dostał możliwość gry przeciw najsławniejszym piłkarzom świata. Jego nowy zespół uczestniczył w North American Soccer League. Dzięki temu Smuda miał okazję zagrać przeciwko Pelemu (Cosmos Nowy Jork) i Eusebio (Boston). Zachował autografy obydwu.
Wracaj do Polski
Latem 1975 r. na tournee do Ameryki pojechała reprezentacja Polski. Trzecia drużyna świata nieoczekiwanie przegrała wtedy z Hartford ze Smudą w składzie 1:2.
- Powiedziałem mu wtedy: wracaj do Polski i spróbuj swoich sił w Legii - opowiadał Andrzej Strejlau, wtedy asystent Kazimierza Górskiego, który właśnie rozpoczynał pracę w wojskowym klubie. Smudzie kończyło się w Stanach pozwolenie na pracę, powrót trafił się więc w idealnym momencie.
Łudził się, że tym razem się uda. Mieszkał w wynajętym mieszkaniu na Mokotowie. Niestety - w ciągu trzech sezonów zagrał dla Legii ledwie 33 razy w ekstraklasie. Wszystko przez kontuzje (więzadła, potem mięsień Achillesa), które dopadły go w przełomowym momencie kariery. Gdyby nie one, mógłby zajść jako piłkarz znacznie dalej…
W 1977 r. Legia była na tournee w Indonezji. Mógł przejść do historii warszawskiego klubu jako piłkarz, który zapewnił zwycięstwo nad mistrzem Brazylii. Niestety – w meczu ze słynnym Atletico Mineiro (przypomnijmy tak pomnikowe postaci tego niezwykłego klubu jak Arthur Friedenreich, Eder czy Ladislao Mazurkiewicz). - W ostatniej minucie Legia mogła wtedy wygrać, ale Smuda nie trafił do bramki z trzech metrów. Andrzej Strejlau, były trener reprezentacji Polski, podkreślał, że miał o Smudzie bardzo dobre zdanie. - Zawsze przykładał się do treningów i nigdy nie miałem z nim kłopotów - mówił Strejlau.
Stracone oszczędności życia
W 1978 r. Smuda postanowił wrócić do Ameryki, jednak formalności związane z odbiorem paszportu przedłużały się. Chciał gdzieś podtrzymać formę, więc zgłosił się do klubu Rymer Niedobczyce, który awansował właśnie do ligi okręgowej. Po otrzymaniu paszportu nie wahał się. Stany Zjednoczone – ziemia obiecana. Tym razem spróbował szczęścia w Kalifornii. Grał w Los Angeles, w Oakland i w San Jose. W tym ostatnim mieście spotkał Niemca Volkera Fassa, doktora medycyny, byłego piłkarza Kickers Offenbach i Freiburga. To była ważna znajomość, potem przyjaźń. Fass przez lata pomagał Smudzie przygotowywać piłkarzy do sezonu.
Pokazał kolejną cechę charakteru: był twardy, choć akurat teraz przytrafiło mu się coś, co omal go nie złamało. Wspólnie z Kazimierzem Deyną, wówczas zawodnikiem San Diego Soccers, którego znał jeszcze z Legii, zostali oszukani przez Polonusa, który namówił ich na zainwestowanie w jego firmę budowlaną. Smuda stracił wówczas oszczędności życia - ponad 100 tys. dolarów. Przez trzy dni nie miał nawet na jedzenie. Przetrwał. Podniósł się.
Pistolet przystawiony do głowy
Pod koniec lat 70. wyjechał do Niemiec Menedżer Nico Berger zaproponował mu grę w SpVgg Fuerth (2. Bundesliga), klubie z przedmieść Norymbergi, w której Smuda zakotwiczył na wiele lat. Myślał o powrocie do Polski, ale zrezygnował, kiedy ogłoszono stan wojenny. Grę kończył w III-ligowym VfB Coburg. Kończył z graniem, ale nie potrafił skończyć z piłką. Zaczął trenować drużyny z niższych klas, a wieczorami dorabiał, remontując mieszkania. Jednocześnie kończył kurs trenerski prowadzony przez Niemiecki Związek Piłkarski (DFB). Pierwsza przygoda była trudna. Coburg, ten sam klub, w którym kończył jako piłkarz, zaczynał jako trener. Niestety: do CV musiał sobie wpisać spadek na czwarty poziom rozgrywkowy, choć trzeba pamiętać, że pracę stracił w trakcie sezonu.
W 1989 r. Smuda jako trener spróbował szczęścia w… Turcji. Pracę tam załatwił mu Hans Nowak, były obrońca Schalke 04 Gelsenkirchen i uczestnik mistrzostw świata w barwach NRF w 1962. Nowak zajmował się sprzedażą za granicę wyrobów Pumy. Smuda w Turcji uważany był nie za polskiego, a niemieckiego trenera.
Realizował się w klubach z Izmiru: Altayu i Konyasporze. W Altay SK pracował przez pięć miesięcy, prowadząc drużynę w jedenastu meczach. Pół roku później dostał jeszcze szansę w Konyasporze, ale tam wytrwał niecałe dwa miesiące, wygrał tylko jeden mecz. Miał wtedy odrzucić proponowanego mu do tego klubu Hakana Sukura, późniejszego najlepszego strzelca w historii tamtejszej reprezentacji. Tak czy inaczej – ze Smudą tureckie kluby nie spadły niżej.
- Kiedy działacze wiedzieli już, że odchodzę, to nie wypłacili mi pensji za ostatnie dwa miesiące. Wtedy nauczyłem się, żeby w jednej ręce trzymać pieniądze, a drugą podpisywać kontrakt – opowiadał po latach.
Znów dał znać o sobie jego zawadiacki charakter. Na jednym z treningów złapał za gardło piłkarza, który nie wykonywał jego poleceń. Nazajutrz zawodnik przyszedł z menedżerem, który przystawił Smudzie pistolet do głowy i kazał wyjaśnić incydent. Trener wyjaśnił sytuację, w efekcie
Jeżdżę po Europie i robię, co mogę, aby namawiać dobrych piłkarzy do gry dla Polski. Jestem pewien, że gdyby wcześniej ktoś działał tak jak ja, to taki Podolski strzelałby bramki dla nas. Skąd mam brać tych piłkarzy? Znów się pewnie ktoś obrazi, ale z kibla ich nie wezmę.
Języki
Wielu by się zdziwiło, ale Smuda podkreślał wielokrotnie, że dobry trener musi się ciągle kształcić: wyjeżdżać na zagraniczne konferencje i spotkania trenerskie. Czytać fachową literaturę zagraniczną, znać języki obce. Mówił w czterech: angielskim, niemieckim, hiszpańskim i... tureckim. Tego ostatniego nauczył się w pół roku podczas pracy w Altayu Izmir. - Nie miałem wyjścia. Tłumacz przekazywał zawodnikom zupełnie co innego niż mówiłem. Drużyna nie funkcjonowała tak, jakbym chciał. Wziąłem więc książkę i zacząłem się uczyć. Po sześciu miesiącach potrafiłem się dogadać z zawodnikami. Tłumacz był już niepotrzebny – opowiada. Po latach, kiedy w 1998 r. Wisła Kraków grała w Pucharze UEFA z Trabzonsporem, udzielał wywiadów po turecku.
Chciałby pan? - Bardzo!
Wydawało się, że Smuda jako trener dryfuje na mieliznę. Wszystko zmienił jeden telefon w 1993 r. Właśnie wtedy Franz rozpoczął trenowanie drużyny polskiej ekstraklasy i... zdumiewającą karierę. Zadzwonił Edward Socha, menedżer przedostatniej w tabeli Stali Mielec. Znali się jeszcze z Wodzisławia, Smuda tapetował koledze mieszkanie. W mielecką drużynę zainwestował Thomas Mertel, biznesmen z Norymbergi zajmujący się produkcją map samochodowych, mebli i wyposażenia biurowego. Smuda zgodził się na powrót natychmiast. To był strzał w dziesiątkę: uratował drużynę przed spadkiem. - W Mielcu narzekali na mnie, że mam twardą rękę. Wołali na mnie
Z pracy w Stali zapamiętał go Andrzej Grajewski, ówczesny prezes Widzewa Łódź. - Czy chciałby pan być trenerem Widzewa? – zadzwonił zaraz do Smudy. – Bardzo! - bez namysłu odparł szkoleniowiec. - To proszę nie spóźnić się na poranny trening - powiedział Grajewski. Smuda natychmiast wskoczył w starego opla kadetta i przez całą noc pędził do Łodzi. Na trening zdążył.
Następne sezony to popis Smudy w polskiej lidze. - Franz wykorzystał wielką szansę - mówi Grajewski.
Umiem ocenić piłkarza nawet po tym, jak wchodzi po schodach.
Złote lata, o rety!
To wtedy żarło mu jak nigdy. Zdobył dwa tytuły mistrza Polski z Widzewem, jeden z Wisłą. Jego drużyny rozgrywały mecze, które przeszły do legendy.
Tych spotkań było mnóstwo, aż trudno je zliczyć, jednak zwłaszcza jeden przeszedł do historii. 18 czerwca 1997 r. zespół prowadzony przez Franciszka Smudę wygrał ligowe rozgrywki w nieprawdopodobnych wręcz okolicznościach. Łodzianie zapewnili sobie wtedy tytuł nawet nie rzutem rzutem na taśmę – to określenie mówi zbyt mało. Do 85 minuty widzewiacy przegrywali w Warszawie z Legią 0:2 i wygrali 3:2. To nie było mistrzostwo Polski, to było mistrzostwo świata! Jednocześnie był to drugi złoty medal Smudy w lidze z rzędu. Coś wspaniałego, w Łodzi za to będą go kochać już zawsze! - Takie mecze zdarzają się raz na tysiąc lat! – mówił potem Smuda.
Psychologa w drużynie nie potrzebuję. Nie mamy w drużynie wariatów.
Rozwichrzone włosy, zaczerwieniona twarz
- Nie znam drugiego człowieka, który byłby tak głodny sukcesu jak on. Nawet gdyby przyszło mu trenować LZS Pasłęk, to i tak szybko zacząłby myśleć o awansie do ekstraklasy – opowiadał kiedyś Andrzej Grajewski.
Smuda okrzepł i uważał się za dobrego trenera: - Do tej pracy trzeba mieć talent. Albo człowiek się z nim rodzi, albo nie. Jeśli nie masz intuicji, nic nie pomoże ukończenie prestiżowych kursów.
Niechętnie mówił za to o swoich metodach szkoleniowych. - Żaden trener nie ujawnia wszystkich swoich tajemnic zawodowych - powtarzał w wywiadach. Spytaliśmy, czy na kimś się wzoruje. Smuda: - Najgorsze, jak człowiek kogoś małpuje, nawet samego siebie.
Jedno jednak było niezmienne. Podczas treningów u Smudy piłkarze zawsze grali
Jeszcze jedno: bardzo przeżywał każde spotkanie swojej drużyny. To był jeden z najbardziej żywiołowo reagujących trenerów. Podczas meczu zawsze wrzeszczał i podskakiwał. Rozwichrzone włosy, zaczerwieniona twarz.
W „kompjuterze” to ja mogę sobie gołe baby pooglądać, a nie piłkarzy. Mój nos jest jak laptop. Mnie prawdziwy laptop służy jako podstawka pod kawę.
Szybka piłka w Piotrkowie
Po świetnym okresie w Widzewie i Wiśle przyszedł gorszy czas. W pewnym momencie „Franz” nie miał pracy i rozglądał się za nowym zajęciem.
Pod koniec 2002 r. przyjął ofertę Antoniego Ptaka z II-ligowej Piotrcovii Piotrków Trybunalski. Przygotował tę drużynę do rundy wiosennej, ale już po pierwszym spotkaniu, przegranym 0:4 z Arką Gdynia, został zwolniony. Dziennikarzom mówił wściekły, że szefowie klubu powinni iść sadzić buraki, a nie zajmować się futbolem.
Wtedy pojawiła się szansa na zatrudnienie w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. Poświęćmy tu trochę miejsca na historię, która ostatecznie nie wypaliła, niemniej działa na wyobraźnię, pokazuje, że Franciszek Smuda uwielbiał wyzwania!
Wieczysta Kraków - ostatni etap trenerskiej pracy Franciszka Smudy. Fot. Krzysztof Porębski/Pressfocus.pl
Nigeryjski trop
W 2003 r. okazało się, że jest szansa objąć reprezentację… Nigerii! Wtedy ta afrykańska drużyna robiła większe wrażenie niż dziś, w zespole „Super Orłów” grali wówczas tacy gwiazdorzy jak Jay-Jay Okocha, Nwankwo Kanu czy Victor Agali.
Akurat było to w czasie, kiedy w Polsce gościł znany dziennikarz z Nigerii, Vincent Alumona, pracujący dla tamtejszych dzienników „Sports Souvenir” i „Complete Football”. Doszło do jego spotkania ze Smudą i z jego nigeryjskim przyjacielem Tony Egwuatu. To lekarz z Nigerii, który od wielu lat mieszka w Polsce, który parał się też piłkarską menedżerką. Niejeden piłkarz z najludniejszego kraju Afryki przeszedł przez jego ręce i przyjechał grać do Polski. Swego czasu w Nigerii na rekonesansie był też z nim choćby Adam Nawałka.
Alumona napisał o trenerze z Polski w nigeryjskich mediach, a Egwuatu zakulisowo miał lobbować za Smudą. - W tamtym czasie nigeryjską federacją zawiadywał Taiwo Ogunjobi. Sprawa nie wyszła jednak poza rozmowy, bo ostatecznie nie byli zainteresowani takim rozwiązaniem. W tamtym okresie dominowała w Nigerii opcja holenderska, bo przecież szkoleniowcami reprezentacji byli tacy trenerzy, jak Clemens Westerhof , który zdobył z Nigeryjczykami Puchar Narodów Afryki, czy Jo Bonfrere, szczycący się z tą samą drużyną mistrzostwem olimpijskim. Ktoś z Polski nie zainteresował oficjeli z NFF – tłumaczy Egwuatu, który przyjaźnił się ze Smudą i nie może odżałować jego odejścia.
- Przecież jeszcze dwa miesiące temu rozmawialiśmy. Spotkaliśmy się na kawie w krakowskim „Wierzynku”. Franek dopytywał: „Tony, kiedy znowu się spotkamy?”. Świetna osoba, która zawsze wszystko musiała mieć poukładane. Zawsze miał czysty samochód i czyste buty, to był cały „Franz” – przypomina ze smutnym uśmiechem Egwuatu.
Wracając do Nigerii i Smudy… W styczniu i lutym 2004 r. Puchar Narodów Afryki odbywał się na stadionach Tunezji. „Super Orły” skończyły tam na trzecim miejscu. Dzięki pomocy Emmanuela Ekwueme, wtedy grającego w Wiśle Płock, udało się porozmawiać z Okochą, jednym z najlepszych piłkarzy w historii afrykańskiego futbolu. Na pytanie czy słyszał o polskim trenerze, który jest zainteresowany pracą w Nigerii, zaprzeczył. – Nie nic o tym nie wiem… Ale zaraz czy przypadkiem nie chodzi o… Jana Furtoka? To mój dobry kolega z okresu występów w Eintrachcie Frankfurt – zastanawiał się Okocha.
Zaatakowany autobus
To nie były jedyne zagraniczne i afrykańskie wątki w bogatej trenerskiej karierze Franciszka Smudy. Kilka lat po tym jak nie udało się w Nigerii, próbował zostać selekcjonerem Egiptu. „Faraonowie” to najbardziej utytułowana reprezentacja na Czarnym Kontynencie, która Puchar Narodów Afryki zdobywała aż siedem razy. Ostatecznie też nic z tego nie wyszło... Nie udał się również powrót do Turcji. Smuda rozmawiał wtedy z drugoligowym Vestel Manisaspor, ale na negocjacjach się skończyło. Zamiast Nigerii czy Turcji nadarzyła się okazja pracy na Cyprze, ale tylko przez 4 miesiące.
Smuda akurat spadł z Widzewem z ekstraklasy, więc wyjechał na Wyspę Afrodyty w lipcu 2004 - do Omonii Nikozja.
- Początkowo szło dobrze. Wszystko zmieniła... pierwsza porażka w lidze, było po zabawie. Po przegranym spotkaniu z Anorthosis Famagusta zaatakowali nas kibice! A Jak cię zaatakują, to potem wszystko może się zdarzyć – wspominał. Autobus drużyny został obrzucony kamieniami, kibice grozili, że wysadzą go w powietrze.
- Tam zresztą fani rządzą piłką. Piłkarze wystosowali petycję do prezydenta, żebym dalej prowadził zespół, ale on bał się fanów i mnie zwolnił – opowiadał „Franz” po powrocie.
Zaraz potem został zaangażowany w niedalekiej od rodzinnych stron Odrze Wodzisław, którą zdołał utrzymać w ekstraklasie w sezonie 2004/05. choć było trudniej niż się spodziewał.
Odrę przejął bowiem w zimie na j11. miejscu. Wiosną obsunęła się na przedostatnią pozycję, a to oznaczało konieczność gry w barażach o utrzymanie. Udało się jednak ograć… Widzew. O przygotowaniach zimowych wodzisławian krążyły wtedy legendy. Najlepszy napastnik Jacek Ziarkowski miał schudnąć w ich trakcie o wiele kilogramów. Koledzy śmiali się, że musiał potem kupować spodnie w mniejszym rozmiarze.
Trampolina do reprezentacji
Udane były rozgrywki w sezonie 2005/06 z Zagłębiem Lubin zakończone zajęciem trzeciego miejsca. W efekcie - przenosiny do Poznania. Smuda pewnie tego się nie spodziewał, ale dobra praca z Lechem stała się trampoliną do reprezentacji. Franz wywalczył z klubem awans do rozgrywek grupowych. W Pucharze UEFA „Kolejorz” eliminował w edycji 2008/09 kolejnych rywali, żeby grać potem o punkty – zresztą z powodzeniem – z takimi rywalami, jak Nancy, Deportivo La Coruna, CSKA Moskwa czy Feyenoord! Po wygranej w Rotterdamie drużyna grała na wiosnę z Udinese, jednak już bez powodzenia. Z Lechem triumfował w maju 2009 na Stadionie Śląskim w Pucharze Polski.
W Poznaniu dziś przypominają, że tamta drużyna z Robertem Lewandowskim, Manuelem Arboledą czy Semirem Stiliciem należała do najlepszych w historii poznańskiego klubu. A prowadził ją właśnie Franciszek Smuda.
Widzę, jak piłkarze ruszają się w szatni. Jestem jak czarodziej. Wyczuwam intencje i atmosferę. Wiele razy, tuż przed meczem, powiedziałem kolegom asystentom: „słuchajcie, ten mecz to będzie kicha”. I była.
Marzenia czasem się spełniają, choć nie od razu
Po fatalnych eliminacjach do mistrzostw świata w RPA, pod koniec 2009 piłkarskie władze zwolniły ze stanowiska Leo Beenhakkera, na króciutko zastąpił go Stefan Majewski. Szefostwo z prezesem Grzegorzem Latą na czele zdecydowało, że nowym selekcjonerem zostanie właśnie Smuda. Ziściło się jego marzenie, dodatkowo miał przecież poprowadzić zespół narodowy podczas Euro 2012 na polskich stadionach. To było ogromne wyróżnienie!
Ciekawostka: pierwszy raz Smuda kandydatem na selekcjonera był już w 1999, po odejściu Janusza Wójcika. Wręcz faworytem. - Zaczepiali mnie ludzie na ulicy i mówili:
- Z trenerem Smudą miałem okazję do współpracy przy dwóch meczach kadry z Rumunią i Kanadą. W Lechu się rozminęliśmy, bo ja trafiłem tam w 2009, kiedy akurat on odszedł. Wiele o nim od chłopaków słyszałem anegdotek, bo była to barwna postać naszej piłki. Dla mnie to pozytywna, uśmiechnięta osoba – wspomina Seweryn Gancarczyk, 6-krotny reprezentant Polski w latach 2006-09.
Nasza narodowa kadra mocno wtedy dołowała. Przegrane z kretesem eliminacje MŚ, 56 miejsce w rankingu FIFA… Smuda wziął się ostro do pracy i zaczęło się testowanie na potęgę kolejnych kandydatów do gry w narodowych barwach, a także… poszukiwania tzw. farbowanych lisów (Perquis, Obraniak, Polanski, Boenisch, Matuszczyk).
Czasami wszystko ocierało się o groteskę. Wiosną 2011 r. podczas ligowego meczu Górnik – Legia na starym stadionie w Zabrzu kibice przygotowali specjalną oprawę dla selekcjonera. Na jednej z trybun pojawiły się baner z napisem: „Do kadry zostali powołani. Adamiak Alicja. Adamiak Adam”. Dalej wisiała płachta z napisami: „Wszystkich trzeba wypróbować”, a „Torcida” wywiesiła własny transparent o treści: „Nas też wypróbuj”. Tamte szyderstwa wzbudziły poklask.
Treningi mi się śnią. Rano wszystko pamiętam i zapisuję.
Trzeba mieć trochę szczęścia
Najgorsze jednak miało dopiero nadejść, choć wielu kibiców chyba przeczuwało jak to się skończy… A polsko-ukraińskie Euro zakończyło się dla nas sportową klapą. Polska zakończyła turniej u siebie na ostatnim miejscu w grupie, nie potrafiąc wygrać nawet jednego meczu, choć na gigantów nie natrafiła: Czechy i Grecja, które awansowały do ćwierćfinałów, zaraz potem z nich odpadły. Rozgoryczenie w narodzie było ogromne, ludzie na wyścigi wypominali selekcjonerowi błędy, które w ich ocenie popełnił w trakcie Euro. Drwili. Dyskutowali o personalnych decyzjach, oceniając je jako błędy. Przykład? Smuda pominął niespodziewanie przy nominacjach na Euro grającego wtedy w Torino Kamila Glika. W trójce „odstrzelonych” w ostatniej chwili zawodników byli jeszcze Michał Kucharczyk i Tomasz Jodłowiec. Glik był oczywiście rozżalony takim obrotem sprawy, a jak pokazała przyszłość, tamta decyzja ówczesnego selekcjonera nie obroniła się. W miejsce Glika pojechał wtedy Marcin Kamiński.
- Fakt, że ktoś jest na mnie zły, w ogóle mnie nie interesuje. Gdyby trenerzy postępowali tak jak piłkarze chcą, to nie trzeba by szkoleniowców i żaden trener nic by nie osiągnął. Nigdy! Był moment, kiedy pozbyłem się Boruca i Żewłakowa i było głośno. Za jakiś czas znowu jakaś bomba wypadnie… Ale ja zacząłem to czyścić. Kamil Glik akurat ma szczęście, że w Turynie gra, bo co by było, gdyby tam nie występował? Akurat w życiu piłkarskim, zresztą nie tylko w nim, trzeba mieć trochę szczęścia, żeby się poukładało – tak tłumaczył swoje decyzje Smuda.
W efekcie „Franz” pożegnał się z reprezentacją. Zastąpił go w niej inny śląski trener - Waldemar Fornalik.
Remont szatni
Smuda nie zrezygnował z zawodu, choć ludzie pamiętali mu to Euro. Epizody stały się smutne.
Po pół roku dostał szansę pracy w Jahnie Ratyzbona, najgorszej wówczas drużynie 2. Bundesligi. Ale Smuda, który wrócił do Niemiec po dwudziestu latach, nigdy wcześniej nie pracował tak wysoko. Niestety: prowadzona przez niego drużyna wygrała ledwie jeden z piętnastu meczów i spadła z ligi. Po latach Franz miał satysfakcję, że w klubie udało mu się doprowadzić do… wyremontowania szatni.
Ostatni raz w polskiej ekstraklasie pracował w Górniku Łęczna. Wygrał pięć z osiemnastu spotkań, w efekcie nie udało się utrzymać klubu. Krótko potem odszedł do Widzewa, by pomóc mu w wygraniu III ligi. Po dwóch bezbramkowych remisach, na kolejkę przed końcem sezonu stracił pracę. To Radosław Mroczkowski wygrał ten ostatni mecz i w efekcie świętował przygotowany przez Smudę awans. Pod koniec 2018 roku
Smuda pracował w Wieczystej od lipca 2021 do września 2022 r, awansując z
Franciszek Smuda jako trener Wieczystej. Fot. Krzysztof Porebski / PressFocus
Będziesz legendą, człowieku
Czy ma pan jakieś hobby oprócz piłki? – pytaliśmy w Lubomi, choć z góry wiedzieliśmy jaka będzie odpowiedź. Smuda podrapał się wtedy po czubku głowy, milczał przez chwilę, zastanawiał się. - Najbardziej lubię odpoczywać w saunie albo na basenie - odpowiedział. Futbol był dla niego wszystkim.
Nakręcony w 2013 r. film dokumentalny, który opowiadał o reprezentacji Polski w trakcie nieszczęsnych polsko-ukraińskich mistrzostw Europy, nosił zaskakujący tytuł „Będziesz legendą, człowieku”. Wówczas Franciszek Smuda nie mógłby przypuszczać, że tytuł najpełniej odniesie się do jego właśnie osoby.
Bo przecież taka jest prawda: po przebyciu długiej, zawiłej, pełnej bolesnych upadków, ale i pięknych wzlotów piłkarskiej kariery - Franciszek Smuda przeszedł do legendy. Zasłużył.
Tego nikt mu nie odbierze.
Paweł Czado, Michał Zichlarz
LICZBY SMUDY
119
W TYLU
ligowych i pucharowych meczach „Franz" prowadził Widzew od 30 kwietnia 1994 r. do połowy czerwca 1998. Średnia punktowa w tamtym czasie znakomita, bo aż 2,10 na spotkanie! Bliski pobicia tego rekordu był z Lechem (maj 2006 – czerwiec 2009). „Kolejorza” prowadził w 114 grach. Średnia punktów w wielkopolskim klubie wynosiła 1,82.
81
AŻ TYLU
graczy przetestował w narodowym zespole w okresie pracy z reprezentacją (2009-12). W tym gronie jest aż 10 bramkarzy! Trzech z nich zagrało w zaledwie jednym spotkaniu: to Mariusz Pawełek, Sebastian Małkowski i Michał Gliwa. Dla dwóch ostatnich to jedyne występy w kadrze narodowej.
37
W TYLU
meczach prowadził reprezentację Polski. Debiutował spotkaniem z Rumunią w Warszawie 14 listopada 2009 roku, przegranym 0:1. Skończył takim samy rezultatem, także w kraju, we Wrocławiu, w trzecim grupowym meczu ME 2012 z Czechami, który kosztował nas wejście do ćwierćfinału Euro. Jego bilans z reprezentacją to 15 zwycięstw, 13 remisów i 9 porażek. Bramki 47:40.
6
TROFEÓW
ma na trenerskiej ścieżce. To dwa mistrzostwa Polski z Widzewem Łódź i jedno z Wisłą Kraków, Puchar Polski wywalczony z Lechem Poznań, a także dwa krajowe Superpuchary – jeden z Widzewem, drugi z Wisłą.
FRANCISZEK SMUDA
Urodził się 22 czerwca 1948 r. w Lubomi, zmarł 18 sierpnia 2024 w Krakowie
Kariera piłkarska:
Unia Racibórz (1962-67), Odra Wodzisław (1967-69), Ruch Chorzów (1970), Stal Mielec (1970-71), Piast Gliwice (1971-74), Vistula Garfield (USA, 1975), Hartford Bicentennials (USA, 1975), Legia Warszawa (1975-77), Rymer Niedobczyce (1978), Los Angeles Aztecs (USA, 1978), Oakland Stompers (USA 1978), San Jose Earthquakes (USA, 1978), SpVgg Greuther Fuerth (RFN, 1979-82), VfR Coburg (RFN, 1982).
Kariera trenerska:
VfR Coburg (RFN, 1983), ASV Fuerth (RFN, 1984-87), Eintracht Süd Nürnberg (RFN, 1987-88), FC Herzogenaurach (RFN, 1988), Altay Izmir (Turcja, 1989), Konyaspor Izmir (Turcja, 1992), FV Wendelstein (Niemcy, 1993), Stal Mielec (1993-95), Widzew Łódź (1995-98), Wisła Kraków (1998-99), Legia Warszawa (1999-2001), Wisła Kraków (2001-02), Widzew Łódź (2002), Piotrcovia Piotrków Trybunalski (2003), Widzew Łódź (2003-04), Omonia Nikozja (Cypr, 2004), Odra Wodzisław (2004-05), Zagłębie Lubin (2005-06), Lech Poznań (2006-09), Zagłębie Lubin (2009), reprezentacja Polski (2009-12), SSV Jahn Regensburg (Niemcy, 2013), Wisła Kraków (2013-15), Górnik Łęczna (2016-17), Widzew Łódź (2017-18), Górnik Łęczna (2018-19), Wieczysta Kraków (2021-22).