Robert Mandrysz (przy piłce) przeciwko Motorowi Lublin rozegrał 300. mecz na zapleczu ekstraklasy. Fot. Wojciech Szubartowski/PressFocus


Nigdy nie wygrałem z tatą

Rozmowa z pomocnikiem pomarańczowo-czarnych Robertem Mandryszem, który rozegrał ponad 300 meczów w pierwszej lidze.


CHROBRY GŁOGÓW

Z racji profesji wykonywanej przez pana tatę, Piotra, był pan niejako skazany na grę w piłkę nożną?


- I tak, i nie. Po prostu była dowolność w tym, co będę robił w przyszłości. Tata był dla mnie wzorem do naśladowania, ale miałem wolny wybór. Nikt mnie do bycia piłkarzem nie zmuszał.


Kiedy podjął pan decyzję, że zawodowe uprawianie futbolu będzie źródłem pańskiego utrzymania? To była samodzielna decyzja czy tak doradzili panu rodzice?


- Pierwszy krok w tym kierunku zrobiłem, wyjeżdżając do Gwarka Zabrze. Zostawiłem wszystko, by zamieszkać w internacie. Nie dostawaliśmy wtedy żadnych pieniędzy za grę, tak jak teraz bardzo młodzi zawodnicy na dorobku. Pozostawała nam czysta rywalizacja na boisku, bez bonusów. W tamtych czasach Gwarek był elitarną szkółką piłkarską, nie tylko na Śląsku, ale w całej Polsce. Uczyliśmy się nie tylko dobrze grać w piłkę, to była dla nas również szkoła życia.


Proszę zdradzić, jakiego klubu jest pan wychowankiem? W oficjalnym obiegu jako pierwszy „ślad” w pańskiej karierze figuruje RKS Radomsko...


- To jest dosyć skomplikowana sprawa. Miałem chyba 6 lat, gdy zacząłem uczęszczać na treningi w Pogoni Szczecin. Mam nawet zdjęcie, które to potwierdza... Był w tej drużynie również syn Darka Lewandowskiego, który wtedy grał w Pogoni. Niestety, dosyć szybko się zniechęciłem, ponieważ byłem najmłodszy w grupie, a starsi chłopcy nie chcieli grać z młodszymi. Byłem najmniejszy i bardzo szczupły, by nie powiedzieć - chudy.


Wspomniał pan o Gwarku. Ilu pańskich kolegów z tamtej drużyny przebiło się na poziom profesjonalny?


- Największą karierę spośród kolegów mojej klasy zrobił Paweł Olkowski, który teraz gra w Górniku Zabrze, a wcześniej był nawet reprezentantem Polski. Poza tym Tomasz Boczek, który grał między innymi w GKS-ie Tychy, Chojniczance, Warcie Poznań i Sandecji Nowy Sącz. Poza tym Krzysztof Napora, który grał w Zagłębiu Sosnowiec, Rakowie, Odrze Opole, Radomiaku czy Skrze Częstochowa. Był również Piotr Łopuch, ale on grał w ekstraklasie futsalu.


Pamięta pan swój debiut w I lidze?


- Dokładnej daty nie pamiętam (24 kwietnia 2010 roku - przyp. BN). Pogoń Szczecin, której byłem zawodnikiem, wygrała na wyjeździe z Górnikiem Łęczna 3:0.


Ten werdykt był sędziowskim skandalem. Patrzyłem na reakcje moich kolegów i aż dziw brał, że nie doszło wtedy do rękoczynów”.


Przed kilkoma dniami rozmawiałem z pańskim tatą na temat meczu finałowego Pucharu Polski z 2010 roku, w którym „wasza” Pogoń przegrała 0:1 z Jagiellonią Białystok. Pan grał w tym spotkaniu do 81 minuty. Jakie ma pan wspomnienia z tego meczu?


- Praktycznie pamiętam wszystkie szczegóły dotyczące tego meczu, począwszy od feralnej pomyłki sędziego Roberta Małka. To była absurdalna decyzja, że nie przyznał nam rzutu karnego, tylko ukarał żółtą kartką Marcina Bojarskiego, za rzekomą próbę wymuszenia „jedenastki”. Po prostu ten werdykt był sędziowskim skandalem. Patrzyłem na reakcje moich kolegów z boiska i aż dziw brał, że nie doszło wtedy do rękoczynów.


Tata chciał być obiektywny i sprawiedliwy, dlatego grałem mniej niż mógłbym i niż powinienem”.


Kiedyś powiedział pan w rozmowie ze mną, że tata jako trener był wobec pana bardziej surowy niż w stosunku do innych zawodników. Podtrzymuje pan tę opinię?


- Tak, nic w tym względzie się nie zmieniło. Na pewno sytuacja byłaby inna, gdybym to ja pierwszy trafił do Pogoni, a on dopiero po mnie. Niestety dla mnie, sytuacja była odwrotna. To było trudne dla nas obu, bo byłem młokosem i nie miałem jeszcze swojej marki. Tata chciał być obiektywny i sprawiedliwy, dlatego grałem mniej niż mógłbym i niż powinienem. Zresztą do dziś wielu ludziom przeszkadza nazwisko, które noszę na koszulce. Dlaczego? Witamy w Polsce!


W ciągu trzech sezonów w „Dumie Pomorza” zagrał pan tylko 27 meczów na zapleczu ekstraklasy. Powinno być więcej?


- Kiedyś mnie to irytowało, ale teraz już „nie kręci”, nie chcę grzebać w przeszłości. Dlaczego tam mało grałem? Może nie byłem jeszcze gotowy, by grać w Pogoni? Żeby była jasność - nie mam o to do nikogo żalu czy pretensji.


Trenerowi, który wtedy prowadził Bogdankę, do końca życia nie podam ręki”.


Dlaczego z pierwszoligowej Bogdanki Łęczna przeniósł się pan do Rozwoju Katowice, który grał wtedy w 2. lidze?


- Ponieważ byłem wystawiany na pozycji numer „10”, na której nie potrafiłem się odnaleźć. Moją optymalną pozycją jest „8”, ewentualnie mogę zagrać na „6”. Trenerowi, który wtedy prowadził Bogdankę, do końca życia nie podam ręki.


Pamięta pan pierwszego gola w drużynie seniorów?


- To był wyjazdowy mecz Rozwoju z Rakowem Częstochowa w 2. lidze, daty nie pamiętam (11 sierpnia 2013 roku - przyp. BN). Wygraliśmy 3:0, ja strzeliłem pierwszego gola głową już w 6 minucie po dośrodkowaniu bodajże Roberta Tkocza.


Jak wspomina pan trzyletni pobyt w Bytovii?


- Bardzo dobrze, z dużym sentymentem. Trenerem tego zespołu był przecież wtedy Paweł Janas. Traktowałem grę w Bytovii jako szansę i chyba wspólnie wykonaliśmy dobrą robotę.


Kto pana ściągnął do tego klubu?


- W moim transferze „maczał palce” asystent trenera Janasa, Adrian Stawski. Może zapamiętał mnie z meczu z Rozwojem, bo w Katowicach wygraliśmy z Bytovią 3:0, a ja strzeliłem gola i miałem dwie asysty.


Wróćmy na chwilę do wątku rodzinnego - ile razy grał pan przeciwko drużynom, które prowadził tata i jaki jest bilans tych rodzinnych potyczek?


- Grałem przeciwko tacie sześć razy i ani razu z nim nie wygrałem. Najbliżej zwycięstwa byłem wtedy, gdy prowadził Niecieczę. Ona musiała wygrać z nami, czyli Bytovią, by awansować do ekstraklasy. Do przerwy prowadziliśmy 2:0, miałem udział w obu bramkach Janusza Surdykowskiego. Najpierw wywalczyłem rzut karny, a potem zaliczyłem asystę. Niestety, w drugiej połowie nasz przeciwnik strzelił trzy gole, przegraliśmy 2:3, a „Słoniki” wywalczyły awans do elity.


Niedawno obchodził pan dwa piękne jubileusze - 200. mecz w barwach Chrobrego Głogów i 300. na zapleczu ekstraklasy. To miłe uczucie?


- Jubileuszowym meczem w Chrobrym był ten rozegrany przeciwko Odrze Opole, a ten „ogólny” jubileusz w 1. lidze z Motorem Lublin. Na pewno jest to miłe uczucie, ale z mojej perspektywy to trochę niedocenione osiągnięcie. Uświadomiłem bowiem sobie, jaki to szmat czasu, by „wykręcić” taki wynik... Dodam jednak, że w tym względzie nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. To kwestia mojego charakteru.


Na przestrzeni tych lat jakiś konkretny mecz pozostał w pańskiej pamięci, ma szczególną wartość?


- O pierwszym już wspomniałem, to finał Pucharu Polski z Jagiellonią w koszulce Pogoni. Tego meczu nie zapomnę. A drugim jest baraż Chrobrego w Kielcach z Koroną. Byliśmy dosłownie o włos, o długość paznokcia od awansu do ekstraklasy. Jestem pewny, że nie przegralibyśmy rzutów karnych, a Rafał Leszczyński któregoś by obronił.


Uważam pana za niespotykanie spokojnego faceta, czasami aż zbyt spokojnego, a poza tym bardzo kulturalnego. Zdarza się panu - w przypływie emocji - przekląć na boisku lub w szatni?


- Chyba pana zaskoczę, ale robię to bardzo często. Nie jestem spokojnym człowiekiem, wręcz przeciwnie - jestem cholerykiem, jednak z doświadczenia wiem, że na boisku nerwy nie są dobrym doradcą, więc staram się zachować olimpijski spokój i niepotrzebnie nie strzępię języka. Dlatego kiedy pełnię funkcję kapitana drużyny w zastępstwie Michała Michalca, nie krzyczę na sędziów, tylko z nimi rozmawiam. Nie krytykuję, lecz dopytuję...

Rozmawiał Bogdan Nather


ROBERT MANDRYSZ

ur. 6 stycznia 1991 roku w Rybniku

Wzrost/waga: 180 cm/73 kg

Kluby: Pogoń Szczecin, RKS Radomsko, Gwarek Zabrze, Rymer Rybnik, Pogoń, Bogdanka Łęczna, Rozwój Katowice, Bytovia , Chrobry Głogów.

Mecze w 1. lidze: 301 - 13 goli

Baraże o awans do ekstraklasy: 2-0

Mecze w 2. lidze: 28-3

Puchar Polski: 24-0