Nie ukrywałam, że cierpię. Teraz muszę wyhamować i odpocząć

Wspaniała kariera Anny Kiełbasińskiej już za nią. Fot. Marcin Bulanda/PressFocus

Nie ukrywałam, że cierpię. Teraz muszę wyhamować i odpocząć

Rozmowa z Anną Kiełbasińską, wybitną sprinterką, która zakończyła karierę

Jak spędza czas sportowiec, który z dnia na dzień zawiesił buty na kołku?

- Robię to, na co ciało i umysł mają ochotę. Na przykład leżę na kanapie i oglądam seriale. Nie miałam na to wcześniej tyle czasu. Spotykam się z przyjaciółmi, staram się odpoczywać. Teraz dopiero odkrywam dla siebie Warszawę…

Wypłakała już pani wszystkie łzy?

- Nie da się w ciągu dwóch tygodni pożegnać dwudziestu lat kariery. Wciąż to przepracowuję, doświadczam różnych emocji. I tak zapewne będzie przez miesiące, a nawet lata.

Niczym przeżywanie żałoby?

- Bardzo możliwe. Przecież na każdym kroku różne pierdoły w moim mieszkaniu przypominają mi o tych wspólnych latach. Tu odżywki, tam buty do biegania, tu jeszcze sportowe ubrania, które są wszędzie... Jak tu nie myśleć? Muszę to wszystko przeorganizować, nawet wymienić garderobę w szafach. Na oswojenie się z tą zmianą trzeba kilku lat. A te łzy z Bydgoszczy…

Tak, słucham…

- Mam wrażenie że błędnie interpretuje się moje łzy na mistrzostwach Polski. Oczywiście wywołało je rozczarowanie i bezsilność, że nie udało się dobiec na igrzyska do Paryża, ale te emocje tak wybuchły, bo dużo wcześniej wiedziałem, że jak mi się ten start nie uda, to będzie oznaczało koniec mojej kariery. To były łzy nostalgiczne, oznaczające koniec przygody. Przygody pięknej, satysfakcjonującej, która jednak właśnie dobiegła do mety. Łzy pożegnania z bieżnią.

Sytuacja zero-jedynkowa, bez szarej strefy na „być może”?

- To już był ten czas. Karierę miałam skończyć już trzy lata temu, po igrzyskach w Tokio. Ale potem szło wszystko cudownie, rok później były mistrzostwa Europy w Monachium i trzy medale, żal było z tego nie korzystać. Ale już wtedy miałam problemy.

Jak to?

- No tak, aż w końcu latem ubiegłego roku zdecydowałam się na obustronną plastykę kości piętowych, wycięcie narośli, które raniły ścięgna Achillesa, do tego czyszczenie kaletki maziowej. Lewa noga sobie świetnie z tym poradziła, prawa niestety odmówiła współpracy. Cierpiałam, ale jeszcze próbowałam. Jeżeli jednak ciało kategorycznie mówi „nie”, to znak, że trzeba kończyć. Bieganie w takim stanie było czystym masochizmem.

Nie było więc szoku. Bilansu kariery dokonała pani znacznie wcześniej?

- Jeżeli dokonuję zmian w swoim życiu, to się do nich przygotowuję. Przez ostatnie lata byłam bardzo świadoma, gdzie jestem, co mogę i czego chcę. I wdzięczna za wszystko.

Nie jest pani tylko wdzięczna trenerowi Aleksandrowi Matusińskiemu za Tokio...

- To jest jedyny mój żal, ale nie wiem, czy w kontekście całej mojej wspaniałej kariery chcę wybijać ten moment na plan pierwszy… Nie chcę rozdrapywać, że rozżalona Kiełbasińska nie mogła osobiście doświadczyć medalu.

Skoro robimy bilans, może wyjaśnijmy jednak do końca. Na igrzyskach w Tokio biegła pani w eliminacjach sztafety 4x400 metrów, ale w finale trener na pierwszej zmianie postawił na Natalię Kaczmarek. Polki zdobyły srebro z nowym rekordem kraju.

- Ech, byłam wtedy w wybornej formie i po sprawdzianach trener dobrze o tym wiedział. Podczas wewnętrznego testu pokonałam dziewczyny, które w nim biegły, bez tych ze sztafety mieszanej (Natalia Kaczmarek i Justyna Święty-Ersetic – przyp. red.), a tydzień po igrzyskach wykręciłam na mityngu w Szwajcarii 50,38, najszybciej w Polsce. To była pieczątka. Wstawienie mnie w finale nie byłoby na wyrost. Można było zestawić sztafetę inaczej, nie musiałam biegać na pierwszej zmianie. Domyślam się, że decyzja nie była dla trenera łatwa, ostatecznie obroniła się, bo zdobyliśmy srebro. Ale ja tego nie mogłam przeżyć jako swój sukces.

Medal pani dostała, choć nie mogła stanąć na podium.

- Słyszałam, Ania, co się łamiesz! Masz medal, stypendium, te same pieniądze… To jest totalnie nieporozumienie! Naprawdę chodzi o zupełnie inne wartości niż kasa. Chodzi o to, że nie przeżyłam tych wszystkich emocji związanych z bieganiem w tym konkretnym dniu, w olimpijskim finale, nie doznałam poczucia spełnienia, szczęścia, wejścia na podium razem z dziewczynami. I już nigdy tego nie przeżyję, nie było mi dane, przecież doskonale wiedziałam, jaki jest sport, że to była szansa, która nigdy już nie wróci. Są emocje i przeżycia, których nie da się odtworzyć.

Myślę, że każdy wrażliwy człowiek doskonale panią zrozumie i współczuje. Ale później były mistrzostwa Europy w Monachium, gdzie zdobyła pani aż trzy medale, indywidualnie na 400 metrów i w obu sztafetach. Czy to najpiękniejsze wspomnienie?

- Wcześniej był jeszcze mój indywidualny finał na 400 m na mistrzostwach świata w Eugene, gdzie w sztafecie odpadłyśmy w eliminacjach. W Monachium wyrównałam rachunki. To w ogóle niewiarygodne, że tak się to wspaniale potoczyło. I to spełnienie w sztafecie 4x100 metrów. Byłam pod wrażeniem, że przed finałem trener Jacek Lewandowski podjął to ryzyko. Ale każda z nas, Ewa Swoboda, Pia Skrzyszowska i Marika Popowicz-Drapała czuły, że to się może udać w takim zestawieniu. I jeszcze pobiegłyśmy po rekord Polski, niesamowite!

Ale podobno żałowała pani, że za późno zmieniła dystans z krótkiego sprintu, od którego zaczynała bieganie, na dłuższy, 400 metrów?

- To takie gadanie! Nie zrobiłam tego wcześniej, bo bałam się, że bardziej intensywny trening pogłębi moją chorobę…

…łysienie plackowate, chorobę z autoagresji. Pamiętam, gdy nosiła pani turbany.

- Strasznie denerwowało mnie, gdy mówiono, że Kiełbasińska jest za leniwa na wydłużenie dystansu, że boi się ciężkiego treningu… To była nieprawda! Ta sytuacja jednak już tak napęczniała, że musiałam się ujawnić i wtedy wszyscy już wiedzieli. Nie miałam nic do stracenia. I jak to zrobiłam, to zgubiłam zbędny balast, zszedł ze mnie cały stres i moja choroba się wycofała.

Prawda nas wyzwoli?

- Coś w tym jest. Jak się boimy czegoś i to ukrywamy, dusimy w sobie, to jest nam bardzo ciężko. A jak wyznamy, jak jest naprawdę, to ciężar spada z ramion i wszystko staje się łatwiejsze.

Jak dzisiaj żyje się pani z tą przypadłością autoimmunologiczną?

- Choroba jest w fazie remisji, nie daje żadnych oznak. Ale mam ją w sobie cały czas, w każdej chwili może znów przypomnieć o sobie. Staram się dbać o siebie, dobrze jeść, wysypiać, unikać stresu, kiedyś dużo uprawiałam jogi.

Co będzie pani robić gdy już wypocznie i nabierze ochoty do działania?

- Jestem w komisjach zawodniczych PZLA i PKOl, także w komisji fair play PKOl, oczywiście pro bono, ale cieszę się, że mogę komuś pomóc, będę chciała tę pracę kontynuować. Wiele pomysłów prywatnych jest na etapie planowania, testowania, niektóre razem z fajnymi ludźmi. Lada dzień ruszy na przykład moja strona internetowa, która powinna powstać znacznie wcześniej, ale chciałam się do tego dobrze przygotowywać.

Dlaczego dopiero teraz, już po karierze?

- Będę „sprzedawać” tam swoje usługi i produkty. O niektórych rzeczach nie mogę jeszcze mówić, są w procesie. Ale w tym roku odbędzie się już druga edycja mojego Slow Sprint Camp w przepięknym ośrodku Łęgucki Młyn na Mazurach, gdzie kiedyś wypoczywał I sekretarz partii Władysław Gomułka. Mamy ścieżki biegowe, własne zejście do jeziora, przepiękną salę do jogi, znakomity catering i – bardzo dla mnie ważne - pyszną kawę!

To choćby dla tej kawy jestem w stanie tam przyjechać.

- Zapraszam! Moje przeróżne przejścia w ciągu całej kariery dały mi wielki bagaż wiedzy, którą chcę się dzielić. Nigdy nie lubiłam robić czegoś tylko dlatego, że ktoś mi kazał, sama chciałam rozumieć, jaki jest cel konkretnej pracy, jak wyjaśnić ruch, który mam wykonać. Staram się motywować amatorów biegania, jak trenować efektywnie, jak pracować nad techniką biegu, jak unikać kontuzji, jak dbać o ciało i zdrowie. Chcę też zaproponować pakiet treningów usprawniających technikę biegu, zdobycia szybkości, i tak dalej.

Czyli jednak natura trenera?

- Może kiedyś, nie wykluczam. Mam wielką wiedzę i wydaje mi się, że niezłe oko, młodzi mnie namawiają. Trenowałam jednego pana, który przygotowywał się do mistrzostw świata lekarzy, zadziwiająco fajnie się to układało. Gdy mam poczucie sprawczości czegoś, czuję się spełniona w życiu. Na razie jednak nie chcę być trenerem na pełnowymiarowy etat, dziś muszę odpocząć od takiego trybu – bo trener żyje tak samo jak zawodnik, musi być przy nim i dla niego, spędza z podopiecznym niemal cały czas, jeździ na zgrupowania. A ja, po tylu latach intensywnych wyjazdów, chcę pobyć na miejscu, ułożyć sobie życie prywatne, spotykać z rodziną, przyjaciółmi, nacieszyć się „normalnym” życiem.

Czyli zakupy, spacery, przyjaciele?

- Zjechałam z wysokiego C i jest we mnie nawet trochę niepokoju, że nie robię nic. Człowiek żyje w takim pędzie, że jak na chwilę się wyloguje, to od razu boi się, że coś ważnego mu ucieknie. Chcę wyhamować. Rozmawiam z wieloma fajnymi ludźmi, co mnie bardzo ekscytuje, nie mogę się doczekać nowych rzeczy, ale muszę, mogę i mam prawo, żeby przeżyć koniec kariery na własnych warunkach, nigdzie i za niczym nie goniąc. Ostatnio stawiam sobie pytanie: czy ja mogę wyjechać na wakacje? I słyszę, Ania, nawet musisz!

Na razie postawiła pani na swoim i leci do Paryża, ale w innej roli.

- Będę komentować wydarzenia lekkoatletyczne jako ekspert TVP, obok Piotrka Małachowskiego.

W sumie nic nowego, przetarła już pani telewizyjne szlaki na kilku poprzednich mistrzostwach, w trakcie których leczyła kontuzję.

- To prawda, raz nawet zdarzyło mi się komentować jakieś wydarzenie tenisowe – jako osoba znająca sport od kuchni i od strony mentalnej. Ale dotąd to były maksymalnie dwa-trzy dni przed kamerą, w Paryżu czeka nas 12-dniowy maraton.

Przydałby się obóz przygotowawczy.

Może się pan z tego śmiać, ale muszę śledzić teraz wszystkie informacje na bieżąco, nie tylko w moich konkurencjach. Gdy byłam zawodniczką, orientowałam się w lekkoatletyce ogólnie, ale skupiałam na sobie i rywalkach, to był priorytet. Teraz muszę wyjść trochę z tego kokonu, odrobić kilka lekcji, jak choćby chód w sztafecie.

Lubi to pani?

- Owszem, ale tylko pozornie wygląda to na prostą robotę, że siedzimy na stołkach i sobie gadamy przed i po zawodach. Musimy być na wszystkich sesjach, wiedzieć, co się dzieje na arenie, do tego dogrywane są wstawki i programy, które nie pojawiają się w bezpośredniej transmisji, ale są wykorzystywane. Dla sportowca, który koncentruje się na jednym starcie, a potem na regeneracji – to jest wyzwanie, być w permanentnej gotowości przez prawie dwa tygodnie. Ja zostałam w ciele sportowca, cały czas martwię się, że nie regeneruję się wystarczająco. To kluczowe, żeby być wypoczętym i dobrze się czuć, a ja lubię dobrze się czuć. Ale myślę, że sobie dam radę i czekam już na emocje w Paryżu.

Więc szklanka jest w połowie pełna?

- Oczywiście! Jestem bardzo usatysfakcjonowanym sportowcem, miałam piękną karierę, z optymistycznym wydźwiękiem. Ale po tylu latach ona musi się skończyć. Kibice piszą do mnie, żebym zmieniła decyzję. Ale ja nigdy nie ukrywałam, co się ze mną dzieje, informowałam na bieżąco, że cierpię i teraz chcę mieć też przestrzeń, żeby odpocząć.

Rozmawiał Tomasz Mucha

NAJWAŻNIEJSZE SUKCESY

ANNA KIEŁBASIŃSKA ur. 26 czerwca 1990 w Warszawie – wicemistrzyni olimpijska (Tokio, 2021), wicemistrzyni świata (Doha, 2019), oraz halowa mistrzyni Europy (Glasgow, 2019) w sztafecie 4x400 metrów. Brązowa medalistka mistrzostw Europy (Monachium, 2022) i halowych mistrzostw Europy (Stambuł, 2023) w biegu na 400 m oraz wicemistrzyni Europy w sztafetach 4x100 m i 4x400 m (2022) i brązowa medalistka halowych ME w sztafecie 4x400 m (2023).

Fot. Sven Beyrich/Just Pictures/SIPA USA/PressFocus

Jeżeli ciało kategorycznie mówi „nie”, to znak, że trzeba kończyć. Bieganie w takim stanie było czystym masochizmem… Fot. Rafał Oleksiewicz/PressFocus