Gdyby kibic Ruchu chciał podsumować miniony rok, nie ma chyba lepszego określenia niż z nieba do piekła. Niebiescy w filmowym stylu najpierw w roli czarnego konia wywalczyli awans do ekstraklasy, a później w tej ekstraklasie również, jak w typowym amerykańskim filmie o tematyce sportowej, rozpoczęli rozgrywki od przegrywania absolutnie wszystkiego. Oby, jak to w tego typu produkcjach bywa, zaraz przyszedł ktoś, kto odmieni ten zespół i nauczy go wygrywać.

 

Pisząc ktoś, nazwisko ewentualnego, przyszłego bohatera jest już znane. Jest nim Janusz Niedźwiedź. Już dzisiaj obserwując środowisko kibiców Niebieskich, widać, że zmiana trenera została przyjęta z ogromnym optymizmem, w pewnych momentach może nawet delikatnie przesadzonym, ale jeśli się przyjrzy tej decyzji zarządu, to jest to jedna z tych (kąśliwi powiedzieliby nielicznych w tym sezonie), w których ciężko szukać słabych stron.

 

Pierwsza kwestia to sam sposób załatwienia sprawy, czyli totalna dyskrecja. Masa menadżerów i hermetyczność środowiska powoduje, że krajowe media często o tym, że ktoś trafi do klubu, wiedzą szybciej niż firmowa księgowa. Zarządowi Ruchu udało się jednak wszystkich wyprowadzić w pole i gdy największe tytuły prasowe rozpisywały się o innym nazwisku, trener Niedźwiedź dawno już był w Chorzowie, wyrwany bogatszej Cracovii. PR-owy majstersztyk.

 

To, co jednak ważniejsze dla kibiców, to moment, w którym do tej zmiany doszło. Koniec grudnia to czas, gdy jeszcze nie rozpoczęły się przygotowania do nadchodzącej rundy, nie doszło też do żadnych zmian kadrowych w klubie. Trener Niedźwiedź może więc zrobić pełen „przegląd wojska” i sam zdecydować, które ogniwa są zbędne, oraz na które pozycje potrzebuje wzmocnień. Co najważniejsze, może zakomunikować, jakich personalnie wzmocnień wymaga zespół, by powalczyć o utrzymanie. Ten powiew profesjonalizmu wlał optymizm i w Chorzowie znów uwierzono, że sezon jeszcze nie jest stracony, a to zwiastuje liczną frekwencyjnie inaugurację z Legią na Stadionie Śląskim. Iwo Raczek