Naiwność, głupota, sabotaż...
Andrzej Grygierczyk
Niefart, bezsilna wściekłość, bezradność, bezsensowny rewanż... Sytuacja ta wygląda(ła) jak swoiste dopowiedzenie sytuacji klubu z Okrzei. Możemy to nazwać zachwianiem jego równowagi, naruszeniem podstaw funkcjonowania, podkopaniem fundamentów, odebraniem poczucia pewności, a wszystko to ze wspólnym mianownikiem - strachem o najbliższe miesiące. Obawa o wyniki sportowe to jedna strona medalu, druga to obawa o egzystencję klubu w ogóle, bo co to będzie, jeśli odbiorą Piastowi licencję na grę w ekstraklasie? Klub już jest objęty nadzorem finansowym. Jakiekolwiek kolejne „wychylenie” się może sprawić, że zostanie pozbawiony statusu ekstraklasowca.
Kilka dni temu na naszych łamach przedstawiliśmy anatomię jego pogrążania się w kłopotach. Od szczytów, jakie osiągnął w 2019 roku, zdobywając mistrzostwo Polski i wydatnie wzbogacając stan konta, po stopniowe pogrążanie się w kłopotach poprzez chybione decyzje finansowe, głównie związane z wysokością zarobków piłkarzy objawiającą się tym, że sięgały one 96 procent, a w pewnym momencie nawet 103 procent przychodów. Z ekonomicznego punktu widzenia można to nazwać głupotą, a może nawet sabotażem. Choć trudno wykluczyć, że w tle tego było wyłącznie naiwne oczekiwanie, że jeśli dobrze się zapłaci, dokupi jeszcze dwóch-trzech graczy, to tego rodzaju inwestycje zwrócą się szybko i w dwójnasób dzięki dobrym wynikom w lidze, a może i w europejskich pucharach.
Zapewne tak nie myślał Paweł Żelem, prezes Piasta za czasów, gdy klub ten był jedną z bardziej znaczących sił w polskim futbolu, z mianem mistrza Polski włącznie. Czy dlatego, że finanse trzymał żelazną ręką? Bez wątpienia tak. Choć być może miał szczęście - mieszczące się m.in. w tym, że trenerem był wówczas Waldemar Fornalik, specjalista od odnoszenia sukcesów z klubami w... kłopotach (patrz Ruch Chorzów). Tyle że Żelem odszedł w sezonie 2020/21, po czym zakotwiczył w Lechii Gdańsk, gdzie skądinąd mocno sobie... nagrabił podejściem do ludzi (traktowaniem ich z góry, bez szacunku) w związku z czym stracił tę robotę. Z Piasta tego rodzaju sygnały nie płynęły, choć kto wie... Może mówiło się o tym w klubowych zakamarkach?
Tak czy owak po jego kadencji zaczęła się finansowa równia pochyła, a w ślad za tym - jakżeby inaczej - zaczęły się sypać sportowe wyniki. Nie dlatego, że piłkarze cierpieli biedę, lecz po pierwsze dlatego, że drużyna była stale osłabiana poprzez sprzedaż co lepszych zawodników, a po drugie - poprzez nietrafione, a bardzo kosztowne transfery do klubu.
W tym wszystkim najbardziej zastanawiające jest to, że w organach nadzorczych klubu, ze szczególnym uwzględnieniem jego głównego udziałowca - czyli miasta Gliwice - ta „radosna twórczość” nie była dostrzegana, nikomu nie zapalały się lampki ostrzegawcze; nikt wtedy, kiedy jeszcze było w miarę bezpiecznie i stabilnie, nie był w stanie powiedzieć: sprawdzam lub po prostu zadać pytań w rodzaju: czy, panowie, zachowujecie ostrożność; czy przy tej skali wydatków będzie nam wystarczać od pierwszego do pierwszego?
Nie tylko na przykładzie Piasta, ale i innych tak zwanych miejskich klubów, widać, że sposób zarządzania nimi odbiega od standardów, jakie obowiązują w tradycyjnym biznesie, ze szczególnym uwzględnieniem prywatnego. Miejskie pieniądze sprawiają wrażenie łatwiejszych, jakby wręcz leżących na ulicy, i wydatkuje się je szybko i bez opamiętania hojnie, z przekonaniem, że obywać się to będzie bez konsekwencji, no bo przecież w razie kłopotów miasto znów sypnie kasą... Tak to przecież przez lata działało, dlaczego więc nie miałoby działać nadal? No więc, czy Gliwice znajdą brakujące miliony, by w Piaście wciąż mogło pokutować myślenie, że... jakoś to będzie?