Sport

Na zawsze z GieKSą

Wczoraj na wieczne boiska odszedł Jan Furtok, legendarny piłkarz GKS-u Katowice, 36-krotny reprezentant Polski, do czasów „Lewego” najskuteczniejszy Polak w Bundeslidze.

Najsłynniejsza „9” GieKSy. Fot. Rafał Rusek/PressFocus

W 2015 roku Janek został zdiagnozowany. Rok wcześniej posłałam go do neurologa, bo już mi się nie podobał. Czułam, martwiłam się, że coś jest nie tak. Od razu dostał skierowanie do szpitala. Tam zrobiono kompleksowe badania. Już pierwsza diagnoza była dla mnie szokiem, mówiła o amnestycznym zespole Korsakowa. Ale jeszcze dawała nadzieję. W kolejnym etapie pojawił się wyrok – Alzheimer. Szczęściem w nieszczęściu Janek dostał się w odpowiednie ręce, wdrożono odpowiednie leczenie, zaordynowano właściwe lekarstwa. Janka leczy profesor, bardzo dobry człowiek i lekarz. Dodawał otuchy, ale i nie owijał w bawełnę. Na chorobę Janka nie ma dziś lekarstwa, od razu mi to w klinice powiedziano. Nie ma, a może nigdy nie będzie.... – tak na potrzeby biografii Jana Furtoka, którą niżej podpisany pisze z redaktorem Dariuszem Leśnikowskim, opowiadała żona Anna Furtok. Cudowna kobieta, która opiekowała się mężem z wielkim oddaniem do końca.

Najlepszy w historii

Niestety, Janek nie doczekał publikacji książki, która miała ukazać się w czasie zbiegającym się z pierwszym meczem jego ukochanej GieKSy po przeprowadzce z Bukowej na nowy stadion. Zmarł we wtorek po długiej walce z chorobą w wieku 62 lat. Jego sportowy życiorys w Polsce nierozerwalnie wiąże się z GKS-em Katowice, którego jest najlepszym strzelcem. W barwach katowickiej drużyny grał w latach 1979-1988 oraz 1996-1997. W 299 spotkaniach zdobył 122 gole. Przez katowickich kibiców został uznany za najlepszego zawodnika w historii klubu, a jego numer „9”, z którym grał w Katowicach, zawsze będzie należał do niego, gdyż został zastrzeżony i przypisany „Furgołowi”.

Furtok zawsze ubolewał nad faktem, że nie udało mu się z GieKSą wywalczyć mistrzowskiego tytułu ani jako zawodnik, ani później jako trener pierwszego zespołu, ani dyrektor sportowy klubu czy jego prezes. Zdobył za to GKS-em, po słynnym zwycięstwie w 1986 roku na Stadionie Śląskim nad wówczas najmocniejszym w kraju Górnikiem Zabrze, Puchar Polski. Do tego dołożył wicemistrzostwo kraju oraz brązowy medal. W reprezentacji narodowej rozegrał 36 spotkań, strzelił 10 bramek. Wystąpił w mistrzostwach świata w Meksyku (1986), grał w niemieckich drużynach – Eintrachcie Frankfurt i HSV Hamburg. Do czasów Roberta Lewandowskiego nie było skuteczniejszego Polaka w Bundeslidze. Jego dorobek to 60 bramek w 188 meczach. W 2019 roku Furtok został uhonorowany przez PZPN, który z okazji swojego 100-lecia umieścił rodowitego katowiczanina wśród stu najwybitniejszych reprezentantów Polski.

Rodzinna reprezentacja

Gdy tylko pojawiła się myśl o spisaniu biografii, siedliśmy z Jankiem i zaczęliśmy odtwarzać jego trudne dzieciństwo, śmierć ojca – nigdy go nie poznał – po wypadku na kopalni Boże Dary, zbieranie węgla i złomu na hałdach. Pierwsze kroki w klubie z Kostuchny, potem grę w GieKSie aż do szczytowych momentów w Bundeslidze i reprezentacji Polski. Opowiadał historię swojego życia i nie przeczuwaliśmy, że dalszy ciąg pisany będzie na podstawie opowieści żony, dzieci, rodzeństwa, bliskich, kolegów z boiska, przyjaciół. A tych wokół Janka zawsze było mnóstwo, bo był człowiekiem spokojnym, bogobojnym, takim, który nigdy nikomu nie zaszedł za skórę.

Jego biografia nie może nie mieć piłki w tle, skoro w tej śląskiej rodzinie mężczyźni grali w fusbal. Grywali wszyscy Furtokowie, a także spokrewnione z nimi rody Muszalików i Nikodemów! Najstarszy, Stefan, był obrońcą, młodszy Bolek pomocnikiem, Janek napastnikiem. I tak brat obok brata, syn z kuzynami, bratankowie z siostrzeńcami. Na Kostuchnie odbył się nawet kiedyś taki mecz, gdy jedenastka składała się z samych Furtoków, Muszalików i Nikodemów. A gdy cała rodzinka w Studzienicach na sylwestrze u najstarszego z braci, Stefana, się spotykała, to w Nowy Rok nie było „zmiłuj”. Wszyscy rankiem oblekali się na sportowo i ruszali gonić za piłką. No bo skoro Cracovia mogła, to Furtoki też mogli. I co ciekawe, zaczynali rozgrywać swój mecz jeszcze wcześniej niż „Pasy”!

Skazany na piłkę

Zapoznajmy się zatem z wybranymi fragmentami opowieści Jana Furtoka.

– Urodziłem się jako ostatni w bardzo licznej rodzinie. Mama miała problemy w trakcie ciąży, lekarze obawiali się, czy urodzę się zdrowy. Przed rozwiązaniem konieczna okazała się transfuzja, bo był to moment, że mogłem się w ogóle nie urodzić. Śmialiśmy się potem w domu, że dostałem krew od jakiegoś sportowca, zapewne piłkarza. Ojca nie znałem. Straciłem go, gdy miałem pół roku, więc od początku życia sam musiałem sobie radzić.

Tata Konrad miał wypadek na kopalni. Obrywająca się ze stropu łata węglowa trafiła go w głowę. Zakładowy lekarz, nie chcąc kłopotów dla kopalni, stwierdził, że... Furtok udaje. Lecz ból głowy nasilał się z każdym dniem. Ojciec strasznie jęczał z bólu. Gdy w końcu trafił do szpitala, było już za późno. Umarł w październiku, nigdy najmłodszego syna nie widząc. Matka nie dostała żadnych pieniędzy, żadnego odszkodowania, bo wypadek na kopalni nie został zgłoszony.

Ale dawaliśmy radę. Jeden przy drugim się wychowywał, potem najstarsi już na kopalni pracowali. Na podwórku graliśmy między sobą, a ja od dziecka lubiłem bramki strzelać, grać z przodu, w ataku. Miałem ośmioro rodzeństwa, czterech braci też grało w piłkę, więc ja po prostu byłem skazany na piłkę. Do MK Katowice przyjmowali od 12 lat, więc siedziałem cichutko, nikomu nie zdradzając, ile naprawdę mam lat, a miałem 10. W zapisaniu się do klubu pomogli mi kuzyni i koledzy. Byłem bardzo mały, ale już w trampkarzach było widać, że mam smykałkę do piłki.

Kamień z serca po porażce

– Do GKS-u ściągnął mnie Heniek Loska, który też z Kostuchny pochodził. Znał ludzi z Katowic, więc powiedział – chodź, jedziemy. Pojechaliśmy po południu, trener mnie przyjął i tak dzięki Heńkowi znalazłem się w GieKSie. Do Katowic dziennie z Kostuchny dojeżdżałem. Uczyłem się w technikum w Chorzowie-Batorym. Do klasy w „Wilusiem” Bąkiem chodziłem, razem z nim graliśmy w reprezentacji Polski juniorów.

W reprezentacji Polski występowałem już jako 15-latek. W lidze zadebiutowałem w wieku 18 lat w meczu z ŁKS-em Łódź. Przed spotkaniem trener Joachim Szołtysek powiedział do mnie: „Zapamiętaj, młody, kto cię do ligi wprowadził”. Wyszedłem w podstawowym składzie, grałem do 75 minuty. Za zwycięstwo w tym meczu mieliśmy obiecane pięć tysięcy złotych premii. Dla mnie, nieopierzonego debiutanta, była to wtedy astronomiczna kwota. Dlatego już w trakcie meczu zastanawiałem się, co z taką kasą zrobię? Myślałem, że muszę ją gdzieś schować. Ostatecznie przegraliśmy 1:2, a ja... odetchnąłem z ulgą. Kamień z serca mi spadł (śmiech).

Pieniądze na książeczkę

– Kiedyś w GKS-ie były dwie szatnie, osobno przebierali się starsi, osobno młodzi. Chcąc wejść do szatni starszych, trzeba było zapukać i czekać na „proszę wejść”. Jak nie było zgody, to trzeba było wracać. W kadrze Polski też musiałem na początku starszym buty nosić. Byłem 10 lat młodszy, więc oczywiście się nie buntowałem. Hierarchia musiała być zachowana. Po debiucie wiele się nie nagrałem w ekstraklasie, bo spadliśmy, ale już wtedy miałem pewne miejsce w składzie, grałem cały czas do awansu po dwóch latach.

Pierwsze zarobione pieniądze wędrowały na książeczkę oszczędnościową. Tak wtedy było. Pilnowali tego bardzo i kontrolowali nas młodych trenerzy Władysław Żmuda i Jacek Góralczyk. To oni decydowali, a ja nie wiedziałem, co zrobić, bo chciałem tę kasę po prostu zgarnąć dla siebie. Skłamałem więc, żeby ją wypłacić, powiedziałem, że muszę sobie wersalkę sprowadzić do domu i jeszcze kilka rzeczy, których mi brakowało. Fortel się udał, trenerzy się zgodzili, a ja niczego sobie nie kupiłem, tylko przepuściłem kasę (śmiech). Między innymi zaprosiłem chłopaków do Hotelu Warszawa, bo to dawało mi przepustkę, by móc przebywać w ich towarzystwie.

Dom i rondo za podpis

– GKS był wtedy klubem poukładanym. Byliśmy zatrudnieni na kopalni, kopalnie nam płaciły, wypłaty były na czas. Wtedy prezesem GKS-u był Bronisław Lisiecki, ale rządził Marian Dziurowicz. Miałem 22 lata, to był najlepszy do tego momentu okres w mojej karierze. Byłem na fali, więc „startowały” do mnie Górnik Zabrze i Legia Warszawa. Działacze obu klubów jeździli za mną, więc pamiętam, że „Dziura” schował mnie w Wiśle z Piotrkiem Nazimkiem i Mirosławem Kubisztalem z Cracovii.

Miałem wtedy kontuzję więzadła pobocznego, nogę w gipsie, ale Górnik bardzo naciskał. Podanie do Katowic o zwolnienie z klubu było już napisane. Pamiętam, że gdy się o tym dowiedział trener Zdzisław Podedworny, to bardzo się wściekł. Złapał mnie za gardło, przydusił do ściany i krzyczał: – To ja tu (w Katowicach – przyp. red.), kurwa, buduję nową silną drużynę, a ty chcesz stąd spier... ?

Z jeszcze „ciepłym” gipsem spotkałem się też z prezesem Dziurowiczem. – Co chcesz? – zapytał „Magnat”. – Mieszkanie? Już raz ci je załatwiłem. Teraz, kur..., to ja ci dom wybuduję na rondzie w Kostuchnie – krzyczał. – Kiedy w Kostuchnie... nie ma ronda – zebrałem się na odwagę i odpowiedziałem, a „Dziura” na to: – Cooo? Ronda nie ma?! To kur... i rondo tam dla ciebie wybuduję!

Ostatecznie prezes ani ronda nie wybudował, ani domu mi nie postawił, a Górnika, gdzie piłkarze dużo więcej zarabiali niż w Katowicach i tak nie był w stanie przebić, bo w Zabrzu rządził najsilniejszy, najpotężniejszy wówczas polityk na Górnym Śląsku, minister górnictwa Jan Szlachta. Ale dla mnie to nie miało znaczenia. Zadecydował sentyment do GKS-u i zostałem na Bukowej. Na Roosevelta kibice Górnika nigdy mi tego nie wybaczyli.

* * *

Ostatnie pożegnanie Jana Furtoka odbędzie się w piątek, 29 listopada, o godzinie 9 w Parafii Trójcy Przenajświętszej w Katowicach-Kostuchnie.

Zbigniew Cieńciała