Na Śląskim czuję się kochany i doceniany
Rozmowa z Armandem „Mondo” Duplantisem, rekordzistą świata w skoku o tyczce
Wiem, że mam wyjątkowy talent i staram się za każdym razem dawać z siebie wszystko - podkreśla Armand Duplantis. Fot. Marcin Bulanda/PressFocus
„Mondo”, 6,10 to jednak nie 6,30. Dlaczego w sobotę na Stadionie Śląskim w mityngu Diamentowej Ligi nie pobiłeś kolejnego rekordu świata?
- Musiałem się trochę mocniej napracować i czasami tak bywa. Myślę, że to naturalne, że po dniu, jaki miałem w Budapeszcie (w poprzedni wtorek Duplantis skoczył w stolicy Węgier 6,29 m - przyp. red.), moje nogi nie dawały mi teraz tego samego. Były trochę zmęczone i „płaskie”. I to jest zrozumiałe i właściwie całkiem naturalne. Ale ogólnie czuję się dobrze fizycznie. Nic takiego jak zmęczenie czy coś w tym stylu. To nie był najłatwiejszy dzień ogólnie, ale starałem się coś z tego wyciągnąć. Pod koniec wiedziałem, że to raczej nie będzie dzień na rekord świata, ale próbowałem po prostu iść do przodu i walczyć.
No, jeśli faktycznie miałbyś bić rekord świata co cztery dni, musiałbyś skakać 6,50 w sezonie!
- Tak, jeśli mógłbym to robić co cztery dni, to pewnie oznaczałoby, że mam naprawdę duży potencjał. Ale było okej. Było dobrze. Naprawdę lubię tu skakać, uwielbiam! Atmosfera i stadion są niesamowite. To świetna bieżnia. Czuję, że wiele osób tutaj mi kibicuje, jest dużo transparentów z moim imieniem i tak dalej. Czuję się naprawdę kochany i doceniany. Więc nie mogę narzekać.
Czy podobają ci się ostatnie występy Manolo Karalisa? Ponad 6 metrów, niedawno w mistrzostwach Grecji 6,08 – świetny wynik. Lubisz rywala, który ci zagraża?
- Jasne, lubię to. To dobra sprawa – rywalizacja. To jest sport. Wiem, że często będę musiał być dociskany do granic, tak jak w sobotę. Musiałem zaliczyć 6,10, żeby wygrać – to nie jest łatwa wysokość, nawet dla mnie. I nie czułem się najlepiej. Więc naprawdę Manolo mnie docisnął. On jest niesamowity. Myślę, że to dobre dla wszystkich – sprawi, że mistrzostwa i różne mityngi będą ekscytujące.
W piątek na Rynku w Katowicach skakała twoja siostra Johanna. Lubisz takie eventy w centrum miasta?
- Tak, bardzo. Myślę, że wszystko było świetnie zorganizowane. Naprawdę mi się podobało.
To twój czwarty raz na Śląsku, czy miałeś czas, żeby zobaczyć jakieś atrakcje regionu – muzea, parki?
- Nie za bardzo, szczerze mówiąc, niestety. Ale wiem, że mają tutaj Maxa – hamburgery. I pewnie zaraz znowu tam pójdę. Lubię zjeść coś takiego po zawodach. Zwykle jadam McDonalda. Ale Max to szwedzka sieć. Nawet nie wiedziałem, że mają ją w Polsce. Myślałem, że jest tylko w Szwecji. Więc pewnie wezmę coś takiego, żeby uzupełnić kalorie.
A kolejny rekord świata - w Tokio?
- Tak. Mam nadzieję. Taki jest plan.
Jak się czujesz, gdy słyszysz na stadionie muzykę Avicii? Masz może jakieś powiązania z DJ-owaniem, tworzeniem muzyki? A może jakieś wspomnienia z tą ekipą?
- Nie, znaczy... spoczywaj w pokoju… (Avicii, szwedzki DJ i producent muzyczny popełnił samobójstwo w wieku 28 lat - przyp. red.). Ale on był największą legendą. Jedyny taki, jaki kiedykolwiek wyszedł ze Szwecji. Oglądając dokumenty o nim, miałem chyba największe ciarki i najdziwniejsze emocje w życiu, szczerze. Oglądałem ostatni, na Netfliksie. On jest po prostu tak legendarny, a muzyka ma taką moc, jest piękna i potrafi poruszać ludzi i wywoływać niesamowite emocje. Myślę, że on robił to nie tylko dla wszystkich w Szwecji, ale dla całego świata. Był GOAT-em (akronim od angielskiego wyrażenia Greatest Of All Time - najlepszy w historii, największy wszech czasów - przyp. red.). I tak, to się czuje. Włączasz jego piosenki i one zbliżają ludzi do siebie. To poczucie wspólnoty – szczególnie w Szwecji, oczywiście.
O tobie wiele osób mówi, że też jesteś GOAT-em. Może siedzisz z nimi przy tym samym stole?
- Nie wiem. Staram się po prostu robić swoje, jak najlepiej. W końcu jestem tylko człowiekiem. Wiem, że mam wyjątkowy talent i staram się dawać z siebie wszystko za każdym razem, gdy jestem na stadionie – przesuwać granice i dawać ludziom dobre widowisko. Wiem, że sport też jest ważny i potrafi łączyć ludzi oraz dawać poczucie wspólnoty jak nic innego na świecie – może poza muzyką. Więc jeśli mogę to robić – zbliżać ludzi, sprawić, że mi kibicują, chcą, żebym skakał wyżej i dalej bił rekordy – to myślę, że dobrze wykonuję swoją pracę.
Nie możesz pamiętać zespołu ABBA, ale twoi rodzice zapewne go słuchali?
- Oczywiście! Sam słuchałem ich jako dziecko. Żadna inna muzyka tak jak ABBA nie sprawia, że moja mama tańczy. Ona jest „dancing queen” (tytuł jednego z przebojów ABBY - przyp. red.). Tak mówi mój tata, „ona jest dancing queen, człowieku!”. Zawsze, kiedy tata chce mamę rozruszać i poprawić jej humor, włączamy ABBĘ. Ale to dotyczy wszystkich w Szwecji, szczególnie starszego pokolenia. Ale młodszych też, ta muzyka przekracza wszystkie granice. Kiedy jesteś na kolacji ze starszym towarzystwem w Szwecji i przychodzi pora na taniec – zawsze leci ABBA.
Czy miałeś w tym roku tak dobrą imprezę jak tamta noc po złocie olimpijskim w Paryżu?
- Tak. Ale nie na podobnym poziomie. Pewnie już nigdy nie będzie na tamtym poziomie. Bo teraz już jestem starszy, wiesz, męczę się szybciej. Wypiję coś, zrobi mi się dobrze i po prostu idę spać. Wtedy nie mogłem zasnąć, nie spałem w ogóle i od razu szedłem na wywiady.
I bierzesz ślub, prawda?
- Tak, biorę ślub. Ale nie sądzę, że powinienem być pijany na swoim ślubie. Moja narzeczona, a wkrótce żona (modelka Desiré Inglander - przyp. red.) byłaby wściekła, gdybym nie pamiętał dnia naszego ślubu. Więc pewnie się trochę pohamuję. Ale oczywiście – trzeba się nieco wyluzować, wiadomo.
Rozmawiał i notował Tomasz Mucha
