My, futbolowa potęga

Piłkarze Jagiellonii szczęśliwi po meczu na Litwie. Fot. Paulius Zidonis / PressFocus

My, futbolowa potęga

Czadoblog. Felieton na dwójkę

Wyjazdowe zwycięstwo, a właściwie nie zwycięstwo lecz czterobramkowa miazga w wykonaniu polskiej drużyny w rozgrywkach najważniejszego z europejskich pucharów, to rzeczywisty powód dumy. Nieważne, że w fazie wstępnej, w rundzie kwalifikacyjnej! Teraz chodzi jednak o to żeby ten szkarłatny płaszcz triumfu nie przysłonił dziurawej tuniki pod spodem.

***

Wynik Jagiellonii jest bezsprzecznie świetny i musi budzić szacunek - nawet jeśli litewski futbol klubowy bezdyskusyjnie należy do najsłabszych w Europie. Cieszmy się nim! Ostatni raz czterema lub więcej bramkami na wyjeździe podczas tych rozgrywek polska drużyna wygrała przecież w 1673 roku pod Chocimiem. A nie, przepraszam, korekta - było to w 2014 roku w Dublinie. Legia wygrała wtedy w II rundzie kwalifikacji z irlandzkim St. Patrick’s Athletic Football Club. W fazie grupowej Ligi Mistrzów i tak jednak nie zagrała, choć nie przez słabą formę piłkarzy, ale beznadziejną działaczy. W kolejnej rundzie legioniści pięknie rozprawili się z Celtikiem. 4:1 u siebie i 2:0 na wyjeździe wygląda okazale. Już mniej kiedy 2:0 przerobimy na 0:3 z powodu... walkowera. Komisja Dyscyplinarna UEFA ukarała wtedy Legię walkowerem za występ Bartosza Bereszyńskiego w rewanżowym meczu, bo nie mógł on w nim wystąpić. Bereszyński nie został zgłoszony do II rundy eliminacyjnej i nie odcierpiał trzymeczowej dyskwalifikacji. Tym samym w IV rundzie eliminacji Ligi Mistrzów zagrali Szkoci, choć wyraźnie przegrali oba mecze. Legia pomogła obalić twierdzenie o szkockim pechu w piłce nożnej..

Ogółem w całych rozgrywkach Pucharu Europy Mistrzów Krajowych i jego sukcesorki Ligi Mistrzów - zdarzyło się wcześniej ledwie raz żeby polska drużyna wygrała 4:0. Legia uczyniła to w grze z IFK Goeteborg w 1970 roku. Zdecydowanie częściej zdarzały się bolesne lania tą różnicą bramek. Przegrywały 0:4 Legia ze Slovanem Bratysława w 1956 roku, Górnik z CSKA Sofia w 1966 roku, Ruch z PSV Eindhoven w 1975 roku, Szombierki znów z CSKA Sofia w 1980 roku, Lech z Athletikiem Bilbao w 1983 roku, Legia z Hajdukiem Split w 1994 roku, znów Legia z Rosenborgiem Trondheim w 1995 roku, Widzew z Parmą w 1997 roku, a i Wisła z Barceloną w 2008 roku (byłem na tym meczu)... Przykra lista, którą tworzą najlepsze przecież polskie kluby.

***

Rok temu na starcie Raków Częstochowa prawie równie okazale wygrał na wyjeździe z inną ekipą z Pribałtiki - estońską Florą Tallin (było 3:0), jednak do rozgrywek grupowych, które są marzeniem polskich klubów  - dotrzeć już nie zdołał. Nie mówię już nawet o dalszych rozgrywkach pucharowych...

Oczywistą oczywistością jest, że historia, choć jest nauczycielką życia, nie gra przecież w piłkę. Liczy się tu i teraz! A teraz Jaga w kolejnej rundzie zagra albo z norweskim Fotballklubben Bodø/Glimt (bilans z tym klubem polskich drużyn jest dodatni, w dodatku osiągnięty ostatnimi czasy), albo z łotewskim FK Rīgas Futbola Skola (nigdy nie graliśmy z tym klubem, co nie dziwi, bo powstał on dopiero w 2016 roku, z reguły jesteśmy surowym nauczycielem Łotyszy, choć pamiętać należy, że czasem można tam się potknąć, co uczynił choćby Piast w FC Riga w 2019 roku (byłem na tym meczu).

Lada moment  w pucharach pokażą się kolejne nasze drużyny. Trzymajmy kciuki, żeby goniły w radości zwyciężania Jagiellonię, przynajmniej na początku... Tak się bowiem składa, że rozrzut poziomu klubowego w Europie jest znacznie większy niż reprezentacyjnego. Ciągle na naszym kontynencie są drużyny, które jesteśmy w stanie łoić. I dobrze, pod warunkiem, że nie popadniemy w samozachwyt... Tak czy inaczej - powodzenia!

Paweł Czado