Sport

MUCHA NIE SIADA - Tomasz Mucha

Dlaczego paryskie 10 to lepiej niż tokijskie 14

Fot. Pressfocus

MUCHA NIE SIADA - Tomasz Mucha

1.

Z polskim sportem wcale nie jest tak źle, jakby po paryskich upadkach mogło się zdawać. Zaraz to państwu szybko i prosto udowodnię. Porównując ostatnie igrzyska z tymi w Tokio sprzed trzech lat, jest nawet dużo lepiej! Co ja plotę? A tak! Otóż wystarczy pominąć lekkoatletów i zsumować medale w pozostałych dyscyplinach: w Japonii było ich pięć, teraz jest dziewięć! Prawie dwukrotnie więcej! No i co, mówiłem, że mam rację?

2.

Oczywiście rację będzie miał też każdy z Czytelników, który między wierszami w powyższym akapicie odczyta ironię. Oczywiście, że jest źle, albo przynajmniej nie na miarę aspiracji i oczekiwań – ale wcale nie od dziś i nie od Paryża, a od lat z lekka dwudziestu! Nie mam satysfakcji, że wróżyłem góra 10 medali, a wszystkie bardziej optymistyczne wyliczenia traktowałem z pobłażliwością. Nie sposób ocenę siły polskiego sportu wyczynowego sprowadzić do liczby medali zdobytych w jednej dyscyplinie – było jasnym, że 9 krążków - w tym 4 złote! - lekkoatletów w Tokio zamazało obraz; już bardziej jeden brązowy wyszarpany na Stade de France jest bliżej realiów, co nie znaczy, że nie powinien dawać do myślenia, co poszło nie tak, nie tylko na dziedzińcu Królowej Sportu.

Faktem jest, że ta szybko została odarta z błyszczących szat i stała się żebrakiem – 59 lekkoatletów dało nam zaledwie 1 medal. Poza kilkoma wyjątkami większość z nich startowała znacznie poniżej swoich „życiówek”, które osiągali na drodze do Paryża, kilka tygodni wcześniej, albo – parafrazując dyrdymały Pawła Fajdka – byli przygotowani za dobrze… Na igrzyskach z formy pozostały ulotne wspomnienia, plątały się kontuzje, problemy żołądkowe lub inne przypadłości; wrzućmy je ogólnie do wspólnego worka z napisem „oszołomienie atmosferą wioski”, choć często, patrząc na rozpaczliwe wysiłki naszych, zalatywało wiochą.

3.

Lekkoatletyka w Paryżu po prostu dorównała do poziomu pozostałych dyscyplin, czyli w dół. Do dyscyplin, które z trudem nadążają za światem, kolekcjonują medale wszelakich mistrzostw w czteroleciu pomiędzy igrzyskami, ale w godzinie próby – raz na cztery lata – zawodzą. Rywale nagle stają się szybsi, silniejsi, sprytniejsi, mocniejsi psychicznie. Najbardziej wymownie zanurkowało kajakarstwo w sprintach, które zapewniało nam medale na każdych igrzyskach od 1988 roku i w Paryżu wreszcie miało sięgnąć po pierwsze złoto, a wraca z niczym.

4.

Słabo wywiązujemy się z roli faworytów, a doświadczenie Igi Świątek jest tu wymowne i bardzo pouczające. Nie ma olimpijskich medali cennych bardziej i mniej, ale brąz na korcie – historycznie pierwszy! - akurat jest szalenie istotny i najbardziej spektakularny, bo w dyscyplinie uprawianej przez miliony, której gwiazdy są markami globalnymi. Mamy jednak tak niewielu tego rodzaju pewniaków, że związana z tym presja – zarówno płynąca z zewnątrz, jak i nakładana na samych siebie - jest nawet dla nich nie do zniesienia.

Świątek przed bojem o finał nie pomogła nawet jeżdżąca z nią po całym świecie przez okrągły rok bardzo elokwentna psycholog, nie wspominając już, że inni sportowcy „mniejszego kalibru” niż światowa numer jeden, takiego codziennego wsparcia (?) nie mają. Polka przegrała, ale jakimś cudem – być może za sprawą tej samej asystentki – pozbierała się i wygrała kolejny mecz, o medal. Ale ilu innych nie sprostało – dżudoczka, kajakarki, lekkoatleci…

5.

Nasi nie potrafią się cieszyć, bawić sportem, robią poważne miny, przewracają oczami, męczą się okrutnie, chodzą spięci jak agrafki, bo wiedzą, że jeden jedyny błąd zepchnie ich z pozycji hołubionych idoli do roli sprawcy wszystkich nieszczęść spadających na naród polski. Zaraz też oczywiście zacznie się im wypominać, ile pieniędzy podatników poszło na ich olimpijskie przygotowania, które zakończyły się fiaskiem. Naród nie wybacza, zwłaszcza gdy na dwa tygodnie przeistacza się w ogłupiały zakon sportowych matematyków, pod dyktando durnej telewizji dzień w dzień odliczającej sto razy do dziesięciu „proszę państwa, mamy siódmy medal, i szansę na ósmy!”. A ten potencjalny ósmy to – jak się dowiedziałem od pani z okienka - sprinterka Swoboda, dla której sukcesem byłby sam finał, co zresztą i tak się nie udało. O zgrozo… Sportowcy muszą udowadniać, że są lepsi niż jesteśmy naprawdę w innych dziedzinach. Jedyne w czym okazaliśmy się najlepsi – jak w przestrzeni internetu ktoś prześmiewczo zauważył - była konkurencja, w której jest ostro pod górkę, czyli jak w codziennym życiu Polaków. Szyderczo, ale intrygująco.

6.

Ciułamy te trofea, kap, kap, padając ofiarą myślenia „solidarnościowego” – skoro każdy związek ma ambicje, to dajmy każdemu, a co! W efekcie jesteśmy prawie wszędzie, ale prawie wszędzie hodujemy średniaków, którzy na świecie zajmują miejsca czwarte, piąte, ósme. Też dobre, ale jednak nie czołowe.

Brakuje koncepcji, strategii, w czym powinniśmy się wyróżniać, w efekcie wyżej od nas notowane są takie potęgi gospodarcze i w ludzkiej liczebności, jak Czechy (więcej złotych) czy Węgry, nie wspominając o ogarniętej wojną Ukrainie czy absolutnym hicie, czyli Uzbekistanie, który zgarnął aż 8 złotych medali w sportach walki.

7.

Jechałem niedawno w Warszawie taksówką prowadzoną przez Uzbeka – pogadaliśmy po polsku. Co miesiąc wysyła rodzinie do Taszkientu 200 dolarów. – Bieda taka, że żyją za to jak królowie – uśmiechał się mój kierowca. Nic dziwnego, że sport dla tamtejszej młodzieży staje się katapultą do lepszego życia, tak jak u nas za komuny; u nas katapultą finansową jest dziś robienie show na Tik-Toku lub Instagramie, nieważne czy z sensem, czy bez, a im głupiej, tym większy zasięg, czytaj więcejpieniędzy. Można się powygłupiać, a kasa płynie ciurkiem, komu chciałoby się pocić?

8.

W bogatych krajach zachodnich przy tych wszystkich cywilizacyjnych „łatwiznach” potrafią jednak wyłowić i wyszkolić medalistów w tuzinach czy setkach, nie muszą przy tym wybierać specjalizacji, stać ich kompleksowo na wszystko. Nas jeszcze nie. W połowie XX wieku furorę robiliśmy w bieganiu, skakaniu oraz biciu na pięści, potem – po zapaści wszystkiego na przełomie lat 80. i 90. - przyszła moda na skoki zimowe i rzut młotem, w których obrodziło sukcesami. Teraz pierwszym olimpijskim medalem od 48 lat zaowocowały miliardy zainwestowane w siatkówkę i można założyć, że to dopiero początek. No ale to zawsze będzie tylko jeden medal.

9.

Wciąż się miotamy, gdzie skierować pieniądze publiczne na sport wyczynowy, w co wliczyć trzeba przecież także pieniądze spółek skarbu państwa (jak Orlen, PGNiG, czy wcześniej Lotos) i wojska. Sportowcy-żołnierze, należący do Centralnego Wojskowego Zespołu Sportowego, zdobyli w Paryżu połowę z wszystkich medali (Mirosław, Zwolińska, Szeremeta, Kaczmarek, wioślarze), każdy w innej dyscyplinie. Ten model – na wzór niemiecki – zaczyna przynosić owoce. (O prywatnych środkach nie mówię, na kaprysach bogaczy systemu nie zbudujemy, mogą być co najwyżej jego dopełnieniem).

10.

Dlatego zaintrygowała mnie informacja, że premier Tusk i minister Nitras zapowiedzieli rozliczenie z publicznych środków, które PKOl i związki sportowe wydały na przygotowania do igrzysk, sugerując, że 9 medali z Paryża mogło być jednymi z najbardziej kosztownych medali na świecie. Upraszczając rachubę – 1 medal przypadł na 21,5 polskich olimpijczyków, których w sumie było 215; dla porównania dla kadry USA te proporcje to mniej więcej 1:5, dla Chin nawet 1:4,5, a dla Francji 1:9.

To dobrze, że premier tak się zatroskał stanem polskiego sportu i robi to już tyle lat. Zauważę tylko, że zanim Pan Donald wyjechał swego czasu do Brukseli, rezygnując z teki premiera, polscy sportowcy na letnich igrzyskach 2008 i 2012 zdobywali medali o cały jeden więcej niż w Paryżu - umówmy się, nie ma się czym przechwalać; a gdyby porównać do liczby sportowców w Pekinie – 263 – koszty jednego krążka zapewne przewyższałyby te paryskie. Dlatego demagogię sobie zostawmy, bardziej interesowałyby mnie konkretne pomysły, byśmy za 4 lata w udowadnianiu, że w Los Angeles nie jest gorzej niż w Paryżu, nie musieli ratować się matematyką ironiczną.