MOJE TRZY GROSZE

Marek Hajkowski

Puchar Polski open?!

Po drugomajowym warszawskim finale ponoć najbardziej sprawiedliwych i powszechnych futbolowych rozgrywek okazało się, że nie tylko mnie naszła pewna refleksja. Otóż w meczu decydującym o zdobyciu trofeum, dumnie nazywanego Pucharem Polski, rodaków na murawie była zdecydowana mniejszość! W wyjściowym składzie Pogoni Szczecin trzech, a Wisły Kraków pięciu, czyli mniej niż połowa, a i to wobec przepisowego nakazu gry przez cały mecz rodzimego młodzieżowca. Mniej więcej w tym samym czasie w handballowym finale Pucharu Polski była „święta wojna” (dla niektórych nieświęte mordobicie) Orlenu Wisły Płock z Industrią Kielce i tam proporcje były podobne (po pięciu naszych rodaków w 16- i 15-osobowych składach), choć może ciekawsze dla biało-czerwonych, bo przy obowiązujących od zawsze zmianach powrotnych trudno mówić o pierwszym czy drugim składzie. W pucharowym finale piłkarek ręcznych KGHM MKS-u Zagłębia Lubin z MKS-em FunFloorem Lublin nasze rodaczki były jeszcze w większości, ale czy to tendencja trwała? Klinicznym przykładem na - nomen omen - wyższość „reszty świata” jest koszykówka, gdzie grę Polaków przepisy wręcz wymuszają...

Nie jestem rasistą ani ksenofobem, tym bardziej wobec otwartego dla wszystkich świata, ale pomyślałem sobie, iż w Pucharze Polski powinni grać sami Polacy. U nas bodaj tylko w piłce nożnej zdobycie trofeum daje jednocześnie przepustkę do Europy, ale tam nasz reprezentant wystawi najlepszy skład na jaki go stać, bo ograniczeń nie będzie. Rodzime kluby koszykarskie, siatkarskie czy piłkoręczne wchodzą do Europy raczej z ligi. Masowa gra w Turnieju Tysiąca Drużyn będzie dla rodzimych futbolistów nobilitacją, a jednocześnie windą do kariery, na razie okupowaną przez „światowców”. Skorzysta też nasza reprezentacja, gdy perełki - na razie mocno blokowane przez nielogiczne trendy - pokażą swój talent. I z całą pewnością tylko polski mecz Górnik - Legia nie przestanie być klasykiem!

Ktoś powie, że rozgrywki ligowe też toczą się o mistrzostwo Polski (!), więc o co ten hałas? Otóż nie, bo o mistrzostwo Polski walczą tylko ekstraklasowcy i to też nie wszyscy, raptem ścisła czołówka, a konieczności wystawienia młodzieżowca nie ma - wystarczy za jego brak zapłacić. Od pierwszej ligi w dół walczy się o awans, o... spadek albo o święty spokój, więc kogo stać niech przepłaca! A że często się przepłaca, potwierdził właśnie finał na Narodowym. Po spektakularnej klęsce faworyzowanej Pogoni kibiców przepraszał autochton, Kamil Grosicki, między innymi za nieudacznika Leo Borgesa, który w niegroźnej sytuacji podarował „Białej gwieździe” piłkę na wagę decydującego gola. Brazylijczyk, pożal się Boże!

Żeby nikt nie posądził mnie o zaściankowość, proponuję by finał pucharu naszego pięknego kraju sędziował człowiek z zagranicy. Może dzięki temu uniknęlibyśmy też infantylnych zarzutów szczecinian, że Tomasz Kwiatkowski znowu ich załatwił. Internacjonalizm piłki nożnej niech dalej podtrzymują trenerzy, przywożący do nas swoje wizje i... asystentów, bo dobrych (oby!) wzorów nigdy za wiele.

A tak na marginesie. To dziennikarze naszego „Sportu”, gazety z 75-letnią (sic!) tradycją, dawno, dawno temu dla zamiennego używania nazwy Puchar Polski wymyślili Turniej Tysiąca Drużyn. W czasach komuny, a innych wtedy u nas nie było, nie myślano o prawach autorskich, bo wszystko - ponoć - było wspólne. Gdy za prezesury Zbigniewa Bońka puchar kraju zaczął odzyskiwać należny mu prestiż, na banerach i telewizyjnych zajawkach pojawiło się hasło Puchar Tysiąca Drużyn. Może to przypadkowa zbieżność, ale... nielogiczna. Puchar Polski i Puchar Tysiąca Drużyn to tautologia, a może prościej - masło maślane. To trofeum może zdobyć tylko jedna drużyna, a ich tysiąc, albo i więcej, cieszy się z możliwości gry w turnieju! Nazwę Turniej Tysiąca Drużyn oddajemy chętnie. Za darmo, bo ludzie sportu to jedna wielka Rodzina!