Mierność nad miernościami
WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok
Naiwny, wybrałem się na Łazienkowską niejako odruchowo, z przyzwyczajenia, wszak przyjechał Lech, mistrz Polski, odwieczny rywal Legii, polski klasyk, pitu pitu, pierdu pierdu. Człowiek się akredytował, a potem już musiał jechać odebrać wejściówkę, żeby nie dostać żółtej kartki dziennikarskiej, no a jak już się odebrało, to się na trybuny weszło, „Snu o Warszawie” w aranżacji na chór wujów posłuchało, się zostało i czekało na wysokokaloryczną piłkę made in Poland.
Owóż, tak z grubsza po kwadransie wiedziałem już co się święci – grała ekipa obita kilka dni wstecz przez mistrza Gibraltaru z drużyną, od której w ekstraklasie mniej bramek zdobyły tylko ultradefensywna Arka i ultrakiepski Piast. Wedle tak doskonałego przepisu na zakalec nie można było upiec niczego strawnego. Kolejorz, który stał się w czwartek pośmiewiskiem Europy, obiecywał zrehabilitować się przy Łazienkowskiej. Tak po prawdzie, to może dopiero ewentualne dotarcie do finału Ligi Konferencji mogłoby zmazać tę plamę, Lechici publicznie, bezwstydnie dali ciała i tak jakby uznali że w ramach przeprosin będą doglądać karmników ze słoninką dla sikorek…
Panowie, nie ma tak łatwo, ogranie smętnej jak kondukt w deszczu pod wiatr Legii to za mało, żeby się oczyścić po takiej żenadzie; za mało, a i tak dla was to było za dużo. Lechu, wybatożyły cię Czerwone Chochliki z ligi, która wszystkie mecze gra na jedynym nadającym się do gry stadionie, dostałeś szmary od ekipy z terytorium prawie czterdzieści razy mniejszego niż Poznań, oni nawet wodę pitną muszą importować, bo nie mają źródeł, a ty w jeden wieczór zasyfiłeś, Lechu, z trudem i mozołem oczyszczaną renomę polskiej piłki klubowej, a gdyby nie sędzia, słupki i poprzeczki, porażka urosłaby do rozmiarów pogromu – ale by się to czytało: mistrz Polski rozgromiony na Gibraltarze.
Za tę hańbę powinno się odebrać poznaniakom co najmniej jeden tytuł mistrzowski, na przykład, ten, którego nie wywalczyli w 1993 roku – dostał im się po słynnych wyścigach Legii i ŁKS-u na strzelanie bramek w kupionych meczach – albo kazać spłacić długi, za sprawą których przed dziewiętnastu laty Lech nie otrzymałby licencji na grę w ekstraklasie, ale się wykpił fuzją z Amicą. Przychodzą mi do głowy wyłącznie najwyższe wymiary pokuty, bo też i klęska z Lincoln Red Imps jest historyczna – tak nisko jeszcze żaden polski klub nie upadł. Już samo odgrażanie się, że ten blamaż pójdzie w zapomnienie wyłącznie za sprawą pokonania Legii było bezczelnością, ale „odgróżki” i tak okazały się gruszkami na wierzbie, patałachy zremisowały z łamagami bezbramkowo i taki to był wieczór w stolicy.
Obrony tytułu tak grającemu Lechowi nie życzę – podnieciliśmy się przez chwilę parę tygodni temu, kiedy zamiast walca wiedeńskiego zobaczyliśmy walec poznański, ale rychło okazało się, że to po prostu Rapid jest tej jesieni kiepski, od końca września przegrał pięć razy z rzędu i dopiero w niedzielę się przełamał na boisku w Ried. Prawda o sile Lecha leży zatem w pół drogi między meczami z Lincoln Red Imps i Rapidem – czyli na Ł3, gdzieśmy w niedzielny wieczór doświadczyli mierności nad miernościami. Fanatycy z Żylety nadal wymagają od swoich pupili mistrzostwa, ale oni mają swój świat, w którym ich klub jest najlepszy bez względu na realia, te są zaś takie, że od lidera podopiecznych Iordanescu dzieli punktów dziesięć, zaś od strefy spadkowej ledwie sześć. A gdyby pierwszy kibol Lechii jakimś prezydenckim edyktem zrządził oddanie Biało-zielonym punktów zabranych karnie, Legia byłaby teraz ledwie dwa oczka nad kreską.
Może warto zmienić zawczasu cele, bo już się tak zdarzało w historii ekstraklasy, że ekipa tak zaciekle walczyła o mistrzostwo, na które się ją skazywało przed sezonem, że zapatrzona w fotel lidera zaliczyła spadek. Dwukrotnie zaznał tego Górnik obsadzony gwiazdami – w sezonie 1977/78 z Gorgoniem, Szołtysikiem i Wieczorkiem i w sezonie 2008/09, kiedy ściągnięto trenera Kasperczaka, aby zdobył majstra z mocną kadrą, uzupełnioną hitowymi transferami. Tu jest pewna analogia, bo wzmocnienia zdały się psu na budę, tak jak i teraz plejada reprezentantów ściągniętych w trybie nagłym na nic Legii się nie przyda, skoro atmosfera jest zatruta. Jeśli trener Iordanescu po cudownym golu na wagę zwycięstwa zdobytym na wyjeździe z Szachtarem stoi jak Szymon Słupnik i nawet kącikiem ust się nie uśmiecha, to raczej nie wróżę tu wieloletniej relacji romantycznej.
Co do mistrzostwa Polski, wyłania się czarny koń, którego przy chłodnej analizie można było obstawiać już przed rozpoczęciem rozgrywek – w tym sezonie do tytułu wystarczy solidność, bo czwórka eksportowa co rusz będzie łapała zadyszkę. Solidności w Zabrzu nie brakuje, Górnik daje sobie radę wystarczająco dobrze, aby nie musieć dostawać prezentów od arbitrów. Takiego sędziowskiego przekrętu, jak w niedzielę przy Roosvelta, nie widziałem w ekstraklasie od czasów, by tak rzec, „fryzjerskich”. Josema nie miał prawa pozostać na boisku, to była czerwona podręcznikowa, taktyczne zatrzymanie gościa wychodzącego na solo z bramkarzem. Pan Frankowski nie ma prawa już sędziować na tym poziomie rozgrywek. Górnik swoje i tak zdobędzie, takie przysługi mogą tylko niepotrzebnie zasmrodzić atmosferę wokół zasłużonych sukcesów.
Klęska Lecha z Lincoln Red Imps jest historyczna – tak nisko jeszcze żaden polski klub nie upadł. Fot. Henryk Lipiński/Pressfocus
