Karol Goik słynął z zadziorności i nieustępliwości na boisku. Fot. Rafał Rusek/PressFocus


Meczów nie liczyłem

Rozmowa z Karolem Goikiem, byłym piłkarzem i kapitanem Pniówka 74 Pawłowice


Ile lat spędził pan w Pniówku od momentu, gdy zjawił się pan na pierwszym treningu?

- Zacząłem trenować, gdy miałem 6 lat, a skończyłem przygodę z futbolem mając 32 lata. Wychodzi 26 lat gry w Pniówku.


Słyszałem historię, że na pierwszych zajęciach trener nie chciał pana przyjąć i pan słysząc jego „werdykt” rozpłakał się. To prawda?

- Nie będę zaprzeczał... Wówczas trening miał rocznik 1985, a ja urodziłem się w 1989 roku. Byłem trochę za mały i trener - ze względów nazwijmy to dyplomatycznych nie podam nazwiska - nie chciał mnie przyjąć do grupy. Potem jednak zadzwonili do mnie do domu, a właściwie do moich rodziców, że mnie przyjmują. Wróciłem na trening i tak już zostało.


To wynikało z pańskiego charakteru? Był pan uparty, zawzięty...

- Zgadza się, byłem zawzięty. Do domu po treningu przychodziłem dopiero wieczorem. Podczas wakacji całe dnie spędzałem na boisku, do domu nie dawało się mnie ściągnąć.


Do którego okresu swojej gry w Pniówku wraca pan najchętniej?

- Trudno mi wskazać, naprawdę. Cały okres gry w zespole seniorów był super, dlatego trudno mi cokolwiek wyróżnić. Gdybym musiał wskazać taki jeden okres, to byłby to sezon, w którym awansowaliśmy do 3. ligi. Wtedy dużo grałem, spędzałem na boisku wiele minut.


Pamięta pan swój pierwszy mecz w drużynie seniorów?

- To było w lidze okręgowej z Gwarkiem Ornontowice. Wszedłem na boisko od początku drugiej połowy. Postrzegałem ten moment jako olbrzymie wyróżnienie, bo miałem 16 lat.


Na ilu meczach zatrzymał się pański licznik w klubie z Pawłowic?

- Wstyd się przyznać, ale nie mam zielonego pojęcia, bo nigdy ich nie liczyłem. Myślę, że w drużynie seniorów uzbierało się ich około 300. To było 13 sezonów w 3. lidze, dwa sezony w 4., dwa w klasie okręgowej, więc trochę tego było.


W tym czasie zapewne nawiązał pan przyjaźnie z kolegami z boiska. Po zakończeniu kariery utrzymuje pan z nimi kontakt?

- Do dzisiaj nie tylko utrzymuję kontakt, ale przyjaźnię się z Bartoszem Wojtkowem, nasze dzieci zresztą też się przyjaźnią. Bardzo często „wiszę” na telefonie, rozmawiając z Arkiem Przybyłą. Jak zaczniemy gadać, to mija co najmniej godzina nim skończymy. Trzecim do tego brydża jest Marcin Sobczak; to taka moja ekipa. Nie liczę oczywiście tych zawodników, którzy teraz grają, oraz pracowników kopalni „Pniówek”, których spotykam w pracy.


Kapitańska opaska panu ciążyła czy wprost przeciwnie?

- Zdecydowanie mi pomagała. Czułem pewność siebie, wiedziałem, że liczą na mnie koledzy, trener, kibice. Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale dużo łatwiej grało mi się z opaską na ramieniu.


Był pan takim piorunochronem, który łagodził napięcia między trenerem a drużyną, zwłaszcza po przegranych meczach.

- Zgadza się, ale mieliśmy tak dobrą atmosferę w drużynie, w klubie, że nigdy nie było to problemem. Zawsze sobie z tym radziliśmy. Żaden trener nie wybuchał, nie był wobec nas agresywny.


Jest jakaś bramka, którą zapamięta pan do końca życia?

- Było tych bramek kilka, wszystkie sprawiały mi dużo radości. Większość z nich strzeliłem głową po stałych fragmentach gry, ale w meczu z Orłem Babienica-Psary strzeliłem gola z 30 metrów, trafiając w samo „okienko”.


Z powodu odnawiającej się kontuzji pleców skończył pan grę. Chodzi pan na mecze młodszych kolegów?

- Praktycznie jestem na każdym, mój 17-letni syn Kornel gra w Pniówku w najmłodszej grupie treningowej. Też gra na obronie jak tata, więc niedaleko padło jabłko od jabłoni.


Nigdy nie ciągnęło pana, by trenować młodzież, przekazać adeptom futbolu swoje doświadczenia?

- Doświadczenie przekazuję synowi, ale nie mam „melodii”, żeby zajmować się większą grupą. To nie dla mnie, nie na moje nerwy, bo brakuje mi cierpliwości. Wolę to sobie oglądać z boku.


Wiceprezes klubu Rafał Wadas powiedział, że dla Pniówka występy w 3. lidze to sufit możliwości. Zgadza się pan z nim?

- Muszę się z nim zgodzić, chociaż nie do końca. Chciałbym doczekać chwili, gdy Pniówek zagra choćby jeden sezon w 2. lidze. Ale tylko pod warunkiem, że gralibyśmy w Pawłowicach, a nie w Jastrzębiu czy w Rybniku.

Rozmawiał Bogdan Nather