Sport

LIGOWIEC

LIGOWIEC


Bogdan Nather

  

„Nawrócony” ŁKS

 

Powody do zadowolenia mają na pewno piłkarze Górnika Zabrze, którzy w bardzo prestiżowych Wielkich Derbach Śląska odesłali do narożnika rywali z Chorzowa. Trener gości Jan Urban po końcowym gwizdku arbitra miał pełne prawo uśmiechnąć się niczym tragarz, któremu zaproponowano podnośnik widłowy za darmo. Niewiele dobrego natomiast można powiedzieć o tzw. sympatykach Górnika, obecnych na trybunach. Sam optowałem za tym, żeby dostali więcej wejściówek na sektor gości, ale po ich ostatnim „występie” i zdemolowaniu toalet i serwerowni, skłonny jestem pogonić ich tam, gdzie pieprz rośnie. Nic by się nie stało, gdyby zostali potraktowani przez inne kluby tak jak kibice Wisły Kraków, którzy w ogóle nie są wpuszczani na trybuny w meczach wyjazdowych „Białej gwiazdy”. Miejsce Hunów, nie tylko tych z Zabrza, jest w zupełnie innych miejscach (najlepiej odosobnienia) niż obiekty sportowe.


Urwała się ze stryczka Pogoń Szczecin, która do przerwy przegrywała w Kielcach 0:2, ale wyszła z opresji z twarzą, bo tak należy potraktować zdobycie punktu. Jak przyznał trener „portowców” Jens Gustafsson „Jeżeli przegrywa się 0:2, to wyciągnięcie remisu powinno być satysfakcjonujące. Po takiej grze, jaką zaprezentowaliśmy w pierwszej części spotkania, nie można oczekiwać więcej”. Strata punktów z Koroną sprawiła, że „Duma Pomorza” czuje za plecami oddech Górnika Zabrze, który w trzech ostatnich meczach zaksięgował siedem punktów.


Obudził się wreszcie pomocnik „Kolejorza” Kristoffer Velde, który strzelił dwa gole w potyczce z Wartą, zapewniając swojej drużynie komplet punktów. Norweg miał pusty przebieg od 2 grudnia ubiegłego roku, gdy strzelił zwycięską bramkę w wyjazdowym meczu z Koroną Kielce (1:0). Jego sytuacja w kolejnych spotkaniach przypominała warowanie drapieżnika przy wodopoju, podczas gdy ktoś złośliwie spłoszył grubą zwierzynę. Dzięki wygranej Lech wciąż trzyma się ścisłej czołówki, ale margines błędu - o ile wciąż myśli o mistrzostwie Polski - jest minimalny, by nie powiedzieć żaden.


Czapki z głów przed ŁKS-em, który ma iluzoryczne szanse na pozostanie w elicie, ale nie składa broni i próbuje napsuć krwi nawet ligowym potentatom. Trener łodzian Marcin Matysiak po meczu z Rakowem Częstochowa mógł chodzić z wysoko podniesioną głową, a z drugiej powinien pluć sobie w brodę, bo jego zespół stracił gola w 97 minucie spotkania. „Mogę jedynie przeprosić kibiców, że nie dowieźliśmy prowadzenia - powiedział po końcowym gwizdku arbitra. - I mogę jednocześnie zapewnić, że nie poddamy się i będziemy walczyć o punkty w każdym kolejnym meczu. Widać, że drużyna odzyskała wiarę w swoje możliwości. Wcześniej była niemoc i głowy spuszczone w dół, a teraz jest sportowa złość, co przekujemy w kolejne działania”.


W związku z wypowiedzią szkoleniowca ŁKS-u nasunęła mi się jedna refleksja. Czy nie wstyd poprzednikowi Matysiaka, Piotrowi Stokowcowi, który w 9 meczach zdobył raptem trzy punkty i ani razu nie „splamił się” zwycięstwem? Matysiak w 5 meczach zdobył 7 punktów, dwukrotnie księgując komplet punktów! Czyli można!