Kamil Glik jest wzorem dla wielu młodych piłkarzy. Fot. Krzysztof Porębski/PressFocus


Liga polska, kuchnia włoska

Rozmowa z Kamilem Glikiem, 104-krotnym reprezentantem Polski, obrońcą Cracovii


„Po pierwszych dniach treningów byłem pod wrażeniem dyspozycji Kamila. Wyglądało to optymistycznie i w takiej formie na wiosnę byłby wiodącym zawodnikiem” – mówił jeszcze niedawno trener Jacek Zieliński. Traci pan jednak początek rundy wiosennej z powodu kontuzji kolana. Bardzo pan żałuje?

- Przez ponad dwa tygodnie treningów w Krakowie i w Turcji fajnie się czułem. Niestety, bardzo często w takich momentach coś się przyplątuje i mnie nie ominął pech. Dostałem piłką w rozluźnioną nogę i podkręciłem kolano. Kilka dni później coś jeszcze gorszego przytrafiło się Kacprowi Śmiglewskiemu, bo on miał naruszone jeszcze więzadło krzyżowe, a ja „tylko” poboczne. Życie po raz kolejny pokazało, że na takie sytuacje nie ma się wpływu, doświadczasz ich, mając 20 lat i ponad 30. Trzeba to przeboleć i robić wszystko, by jak najszybciej wrócić na boisko.

 

Co pan może powiedzieć o ekstraklasie po jednej niepełnej rundzie?

- Poziomem ligi ani się nie rozczarowałem, ani bardzo pozytywnie nie zostałem zaskoczony. Nie zastałem nic, czego bym się nie spodziewał, bo mecze oglądałem od pierwszego dnia po wyjeździe z Polski. Oczywiście, śledzenie w telewizji to nie to samo, co przebywanie na boisku, ale mogę powiedzieć, że od 2010 roku poziom rozgrywek zdecydowanie się podniósł. Z całym szacunkiem, ale wtedy stadiony Odry Wodzisław, GKS-u Bełchatów czy stary obiekt przy Okrzei (stadion Piasta – przyp. red.) nie przystawały do tego, co obecnie ma Cracovia i inne kluby.

 

Gdy Michał Pazdan po latach wrócił do Krakowa, powiedział, że musi się go uczyć na nowo, bo bardzo się zmienił. Pan miał podobnie z Polską po 13 latach gry w innych krajach?

- Gdy porówna się nasz kraj dziś i w 2010 roku, gdy wyjeżdżałem z Piasta do Palermo, to na myśl przychodzi zdecydowany rozwój pod względem infrastruktury. Pierwsze tygodnie po powrocie były dla mnie o tyle dziwne, że czułem się, jakbym nie wracał do domu, ale wyjechał do innego kraju. Nagle wszędzie posługiwałem się językiem polskim, był to dla mnie przeskok.

 

W Krakowie mieszka wielu pana dobrych znajomych z reprezentacji: Michał Pazdan, Sławomir Peszko, Jacek Góralski. Często się spotykacie?

- Widzieliśmy się kilka razy, na kawie czy obiedzie. Nie było wielu okazji do spotkań, bo mamy dużo swoich obowiązków – treningi, mecze w weekend, dzieci – a gdy jest chwila wolnego, to każdy chce odpocząć w swoim domu.

 

Bardziej brakuje panu włoskiej kuchni czy słońca?

- Przez sporą część kariery, także w Monako, miałem morze praktycznie pod domem. W Krakowie jest Wisła, ale czasem morza i słońca brakuje. Zwłaszcza w jesienno-zimowe, szare dni, bo wiosna i lato w Polsce są całkiem przyjemne. Mamy już z żoną jakieś miejsca z włoską kuchnią, ale ona sama świetnie gotuje. Po powrocie najlepiej odnajduje się we włoskiej kuchni i potrafi coś fajnego przygotować. Najbardziej ją lubię, choć polska kuchnia oczywiście jest bardzo dobra i czasem przyjemnie zjeść kluski śląskie z roladą, jednak dla sportowca lepsze są makarony, ryby czy sałaty.

 

Może pan w Krakowie spokojnie pójść na spacer czy jest pan oblegany przez fanów?

- Jestem normalnym człowiekiem, ale nie ma co ukrywać, że osoby interesujące się piłką mnie rozpoznają. Nigdy nie miałem i nie mam z tym problemu, to przyjemność. Zawsze się zatrzymam, by rozdać autografy, zrobić zdjęcie. Nie mierzę się z ogromną popularnością, ale jak się przejdę przez centrum miasta, to na pewno zawsze kilka osób zwraca na mnie uwagę. Teraz takich sytuacji jest nieco mniej, bo chodzimy w czapkach i kurtkach, więc można się trochę ukryć.

 

Rozmawiał Michał Knura