Sport

Król Galicji i Asturii

Niedziela dniem niespodzianek: Pablo Castrillo wygrał piekielnie trudny etap, a Ben O'Connor pozostał liderem.

Sportowa Hiszpania ma nowego bohatera. To Pablo Castrillo. Fot. EPA/Javier Lizon/PAP

W tym roku organizatorzy przygotowali trasę obfitującą w górskie wspinaczki, jakiej chyba jeszcze nie było w historii. Nic więc dziwnego, że zamiast jednego królewskiego etapu w tej edycji znalazły się aż trzy takie. Dwa z nich już za kolarzami - ten drugi, niedzielny, przyniósł mnóstwo zaskoczeń. Dzień wcześniej też było ciekawie, bo właśnie taka jest ta Vuelta a Espana!

Górski etap dla... sprintera

Choć na trasie sobotniego, 14. odcinka z Villafranco del Bierzo do Villablino (200,5 km) na kolarzy czekały dwa solidne podjazdy, a suma przewyższeń wynosiła blisko 3 tys. metrów, to na mecie doszło do sprinterskiej rozgrywki z peletonu. Stało się tak dzięki realizowanej z wielką konsekwencją taktyce zespołu Visma. W drugim tygodniu zmagań dotąd każdy z czterech etapów padał łupem uciekiniera. Holenderska grupa uznała jednak, że tym razem tak nie będzie, bo jej lider Wout Van Aert zdoła przejechać góry w dużej grupie i skutecznie zafiniszuje po czwarte zwycięstwo. Pierwszą część planu udało się zrealizować z bonusem, bo złożony z niezłych kolarzy odjazd został przez Vismę skasowany, a Belg - lider nie tylko klasyfikacji punktowej, ale także górskiej - jako pierwszy wjechał na Puerto de Leitariegos (1525 m n.p.m.), powiększając przewagę nad konkurentami. Na finiszu bardzo aktywnemu w ostatnich dniach, a więc na pewno zmęczonemu Van Aertowi zabrakło jednak nieco sił i o trzy czwarte roweru dał się wyprzedzić innemu świetnemu sprinterowi Kadenowi Grovesowi (Alpecin-Deceuninck). Dla Australijczyka było to drugie zwycięstwo w tej edycji.

Castrillo potwierdził klasę

W sobotę walczący o końcowe zwycięstwo oszczędzali siły, bo w niedzielę czekał ich niezwykle trudny, 15. odcinek - być może nawet najtrudniejszy w całym wyścigu. Tylko 143 km ze startem w Infiesto, ale za to niemal 4 tys. metrów przewyższenia, jedna premia trzeciej kategorii, dwie pierwszej i na koniec ta poza kategorią - dach wyścigu, czyli najwyższe miejsce na trasie całej imprezy (1835 m n.p.m), Cuitu Negro. Niebotyczny podjazd z końcówką tak stromą, że trudno nie tyle podjechać, co przepchnąć, ale nawet podejść.

Bohaterem, tak jak trzy dni wcześniej, został Pablo Castrillo. 23-letni kolarz grupy Kern Pharma, która jedzie we Vuelcie dzięki "dzikiej karcie", bo nie należy do grona tych najlepszych, po czwartkowym efektownym zwycięstwie z ucieczki w Galicji, teraz powtórzył ten wyczyn w Asturii. Z anonimowego zawodnika bez żadnej wygranej w profesjonalnym peletonie stał się jednym z bardziej rozpoznawalnych hiszpańskich sportowców.

Teraz też triumfował w spektakularny sposób. Wydawało się, że mający na koncie sporo sukcesów Rosjanie Paweł Siwakow (UAE Team Emirates) i Aleksander Własow (Red Bull-BORA-hansgrohe), z którymi został na finałowym podjeździe, nie dadzą mu szans. Tymczasem to właśnie mało doświadczony Castrillo najlepiej spisał się na kończącej etap ściance (2,9 km ze średnim nachyleniem 13 proc., a przed metą ponad 20!), choć momentami wydawało się, że to, co robi, graniczy z szaleństwem i nie da rady utrzymać tak mocnego tempa. Własow, który próbował kontratakować, przyjechał drugi, a Siwakow, który jeszcze zanim zrobiło się  stromo harował na czele, trzeci.

Za ich plecami we mgle, która spowiła górę, rozgrywała się walka o czerwoną koszulkę. Po pokazie siły, jaki w piątek zademonstrował Primoz Roglicz, spodziewano się, że to właśnie on zostanie nowym liderem. Do pewnego momentu wszystko przebiegało zgodnie z planem - u stóp końcowego, liczącego blisko 20 km podjazdu, Słoweniec najpierw się wysikał, a potem zmienił rower na lżejszy i z przełożeniami bardziej odpowiednimi do wspinaczki. Później jechał czujnie i wyprowadzony do przodu przez kolegę z grupy Red Bull-BORA-hansgrohe, Floriana Lipowitza, zaatakował na stromiźnie. Szans na etapowe zwycięstwo już nie miał, bo prowadząca trójka odjechała za daleko, ale zapewne liczył, że zostawi daleko z tyłu rywali, w tym lidera Bena O'Connora (Decathlon AG2R La Mondiale), który takich ścianek nie lubi. Australijczyk spisał się jednak nadspodziewanie dobrze i choć stracił, to nie tyle, żeby oddać koszulkę. Do tego faworyzowanego Roglicza na ostatnich metrach wyprzedził Enric Mas (Movistar), a inni rywale też przyjechali niedługo po nim. Na mecie Słoweniec jednak podkreślał, że jest szczęśliwy, choć w ogóle nie współgrało to z wyrazem jego twarzy.

O'Connor wciąż więc prowadzi. Słoweniec traci do niego 1.03, a Hiszpan 2.23. W poniedziałek dzień przerwy, a we wtorek - na początek ostatniego tygodnia ścigania - kolejna mordercza wspinaczka do mety na Lagos de Covadonga.

Grzegorz Kaczmarzyk