Klawo jak cholera!
REMANENT - Jerzy Chromik
Mądry Polak po szkodzie? A cudzoziemiec? Pozostaje głupi po... cudzoziemcu?
Najpierw Iordanescu był tak przebiegły, że wystawił w pierwszym meczu nowego rozdania Ligi Konferencji drugi garnitur Legii. Przeciwko Turkom. Miał bowiem trzy dni później wygrać mecz za sześć punktów. Los bywa przewrotny. Uległ Samsunsporowi w Warszawie i przegrał w Zabrzu, ale... paradoksalnie pokonał Górnika (Szachtara), tylko tego z Doniecka, niecałe trzy tygodnie później.
Pisałem już tu, że polubiłem te piłkarskie posiłki czwartkowe. Jest miło i frapująco, prawie jak w sztuce „Kolacja na cztery ręce”, tylko w tym przypadku jest to kolacja na cztery nasze zespoły klubowe. Chciałem napisać eksportowe, ale się zawahałem. W XX wieku tak je nazywano. Teraz, po porażce Lecha na Gibraltarze, po prostu nie wypada.
To trochę zastanawia, że los i kalendarz tak chcą, by nasi grali w każdej kolejce zgodnie. Albo wszyscy u siebie, albo wszyscy na wyjeździe. Tylko Legii ułatwiono zadanie, bo dostała zaproszenie nie do Doniecka, a do Krakowa. 253 km. AbsurDB podał na X, że nie była to jednak najkrótsza podróż polskiego zespołu na mecz w europejskich pucharach. Przed 54 laty wałbrzyskie Zagłębie miało w linii prostej do Teplic tylko 174 km.
Każda ciekawostka po blamażu z Lincoln Red Imps na Victoria Stadium koi smutek, bo uświadamia raz jeszcze życiową prawdę, że zawsze może być lepiej, ale też zawsze można mieć gorzej. Takiemu Augustyniakowi wyjdą dwa strzały życia i nikt nie pamięta, że Rajović z Danii szwenda się po boisku już ponad pięć godzin i nawet trudno go tak trafić w głowę, by był gol. A przecież taki Pekhart był w powietrzu o wiele groźniejszy i zdobywał bramki.
A skoro już jesteśmy przy Duńczykach. Pewnie nigdy nie uwolnię się od zabawnych filmów z serii „Gang Olsena”. Śmieszą za każdym razem. Poznański Lech miewa też coś z tamtych obrazów. Oto taka trupa Nielsa Frederiksena napadnie udanie na wiedeński bank, by niedługo potem wpaść przy nieudolnej kradzieży punktów w muzeum Lincolna.
Klawo jak cholera! Ten przewrotny okrzyk wrócił jak bumerang po końcowym gwizdku sędziego, który dbał, by „gang Nielsa” nie przegrał, dał im karnego. Nie mógł już jednak anulować drugiego gola gospodarzy. VAR bowiem czasami nie śpi. Jak licho.
Chłopaki z Gibraltaru w jeden wieczór zarobili dla klubu 20 procent rocznego budżetu. Zagrali prawie tak, jak w ulubionym dowcipie Jana Tomaszewskiego o prezesie. O pełną pulę. Ten anegdotyczny z kawału Janka był właścicielem tartaku, bez kilku palców i zawsze powtarzał podwładnym, że w najbliższym meczu grają o całą stawkę i podnosił na znak poparcia obietnicy okaleczoną dłoń.
A propos. Wyczytałem gdzieś, że bramkarz Lincolna to stolarz z zawodu i stracił kiedyś dwa palce. Aha. I jeszcze jedno. Mecz mistrza Polski na Gibraltarze wyglądał trochę jak spotkanie na Orliku. Za jedną z bramek przemieszczały się tam śmieciarki z pomarańczowymi światłami. Od razu przypomniały mi się frazy z repertuaru komentatorów. Te o „zbieraniu drugich i trzecich piłek”. Co mogli tam robić pracownicy miejscowego MPO? Pewnie zbierali te niepotrzebne, bo przecież jedna do gry wystarcza.
W niedzielę poznaniacy, także ci adoptowani, wyszli przy Łazienkowskiej już na galowo. Wiadomo, mecz z Legią zawsze ich zobowiązuje. Lech nie dał więc sobie tym razem strzelić gola. Legii w tym stanie rzeczy też za bardzo nie wypadało, więc 0:0 zadowoliło obie strony. Od 65 minuty wyglądało to tak, że bardzo dbano o wynik wyjściowy.
Komentatorzy często przekonują nas, że ktoś na jakimś stadionie coś stracił. A to nieprawda, bo za samo wyjście na boisko każda drużyna dostaje po punkcie. I jak tego dopilnuje, to ma lepiej niż Lech na Gibraltarze.
Od 65 minuty meczu Legii z Lechem wyglądało to tak, że bardzo dbano o wynik wyjściowy. Fot. Tomasz Jastrzębowski / Press Focus
