Dla kibiców Bayernu Monachium wybór pomiędzy firmami CVC i Blackstone to jak wybór... między dżumą a cholerą. Fot. ANP/SIPA USA/PressFocus


Kibice znowu wygrali

Niemieckie środowisko piłkarskie zatriumfowało i wygoniło zagranicznych inwestorów z Bundesligi.

 

NIEMCY

Deutsche Fussball Liga (DFL) to spółka odpowiadająca za 1. i 2. Bundesligę, w której skład wchodzi 36 występujących w nich klubów. Od kilku lat jej szefowie zastanawiają się, jak zwiększyć konkurencyjność ligi niemieckiej względem pozostałych topowych lig europejskich. Jak wiadomo, strumienie gotówki płyną do najbogatszej Premier League. Serie A jest otwarta na zewnętrzne pieniądze i ma więcej globalnych marek. W La Liga są Real Madryt i Barcelona, dodatkowo z racji języka rozgrywki są popularne w Ameryce Łacińskiej. Ligue 1 na razie tak atrakcyjna nie jest, ale język francuski jest powszechnie używany w Afryce, a PSG to modny na całym świecie superklub, który pod kątem marketingu wyraźnie przerasta Bayern Monachium.

 

Kluby należą do fanów

No właśnie – Bayern. Bawarczycy zdominowali Bundesligę, którą wygrywają od 2013 roku. Zainteresowanie jej zmaganiami spada, tak jak i spadają możliwości finansowe klubów, którym europejska czołówka stopniowo ucieka. Na razie ta różnica nie odbija się jeszcze tak bardzo na poziomie sportowym, ale Niemcy mają więcej ograniczeń – nie tylko „geograficzno-kulturowych”. Również z powodu słynnej (i niemalże świętej) zasady 50+1, która nakazuje zachowanie ponad połowy udziałów macierzystemu stowarzyszeniu klubowemu – czyli kibicom, którzy płacą składki. Zewnętrzny inwestor nie może po prostu przejąć sobie klubu. Może mieć maksymalnie 49,99 procent udziałów. Decydujący głos zawsze będzie należał do „lokalsów”. Nie jest to przypadek.

 

Piwo i wurst

Piłka nożna za Odrą ma szczególne znaczenie kulturowe oraz identyfikacyjne. Niemcy to państwo złożone z setek krain, z których wiele ma własną tożsamość i tradycje. Mieszkańcy są do nich mocno przywiązani, a wyrazem tego są właśnie kluby piłkarskie. W skład wspomnianych stowarzyszeń wchodzą często dziesiątki tysięcy mocno zaangażowanych fanów (płacących liczone w milionach euro składki), którzy co weekend zapełniają trybuny. Promowani są lokalni sponsorzy, pite jest regionalne piwo, jedzony tradycyjny „wurst”. Dla nich ważniejsza jest derbowa wygrana niż popisy w europejskich pucharach. Ważne są tradycyjne wartości. Kluby mają należeć i służyć miejscowej społeczności, a nie być komercjalnymi wydmuszkami dla „klientów” – jak pogardliwie nazywani są czasem kibice np. w Anglii. Z tego powodu zasada 50+1 trwa, choć niektórzy działacze chcieliby ją zreformować. Fani się jednak nie zgadzają. Nie chcą stracić swoich klubów, co z jednej strony ogranicza ich możliwości rozwojowe, a z drugiej daje gwarancję zabezpieczenia przed oszustami. W Polsce bogaty, prywatny właściciel to marzenie, w Niemczech – koszmar.

 

Kontrowersyjne głosowanie

Z tego powodu niczym płachta na byka podziałały na niemieckich kibiców informacje, że DFL planuje sprzedać na 20 lat 8 procent swoich udziałów zagranicznym funduszom inwestycyjnym. Miałaby za to otrzymać miliard euro, które byłyby wykorzystane do szeroko rozumianego rozwoju – stworzenia własnej platformy streamingowej, poprawy marketingu, infrastruktury, ekspansji międzynarodowej itp. 300 milionów z tej sumy miałyby otrzymać bezpośrednio kluby. Pod koniec zeszłego roku odbyło się w tej sprawie niejawne głosowanie i 24 z 36 uczestników opowiedziało się „za” – a właśnie tyle (2/3) wynosiło obligatoryjne minimum. Nie udało się go osiągnąć latem, kiedy mowa była o 12,5 procentach udziałów i 2 miliardach euro. Przeciwnicy krzyczeli wówczas o zwiększeniu dysproporcji pomiędzy największymi i tymi mniejszymi. Kontrowersje były też w grudniu. Medialne doniesienia wskazały bowiem, że prezes Hannoveru 96 Martin Kind (przeciwnik zasady 50+1) zagłosował „za”, mimo że klub wysłał go z jasnym stanowiskiem „przeciw”. To ten głos prawdopodobnie zaważył o rozpoczęciu poszukiwania inwestorów.

 

Sterowane samochodziki

Kibicowska społeczność natychmiast rozpoczęła protest. To, że działacze 24 klubów byli „za”, nie oznacza, że ich społeczności miały podobne zdanie. Niemalże na każdym stadionie 1. i 2. Bundesligi co mecz wywieszano transparenty sprzeciwiające się sprzedaży udziałów. Fani różnie okazywali niezadowolenie: wstrzymywali doping, zasypywanie boiska piłeczkami tenisowymi (nieraz kilkakrotnie w trakcie spotkania), balonami z wodą czy sztucznymi pieniędzmi, które powodowały przerwy w grze. Niektórzy kibice latali nad stadionami sterowanymi samolocikami, inni rzucali na murawę... sterowane samochodziki,. Kibice Hansy Rostock poszli jeszcze krok dalej, gdyż ich autka... miały zamontowane flary dymne w barwach klubu. Z tego powodu w ostatnich tygodniach padło mnóstwo goli w doliczonym czasie, ponieważ sędziowie musieli doliczać nawet kilkanaście minut.

 

Dali sobie spokój

DFL zapewniała kibicom, że „wpuszczenie” inwestorów nie będzie wiązało się z zagrożeniem. Ci obawiali się bowiem ingerencji firm w funkcjonowanie klubów, zmiany godzin rozgrywania spotkań (godzina 15.30 w sobotę jest dla bundesligowiczów niczym północ w Wigilię) czy „wywożenia” Pucharu lub Superpucharu Niemiec do krajów arabskich czy USA, jak ma to miejsce w przypadku Włoch czy Hiszpanii. Początkowo mogłoby obyć się bez zmian, ale co byłoby w przypadku dalszej współpracy? Bilety na spotkania Bundesligi są najtańsze spośród lig TOP 5 Europy, bo w końcu mecze są dla kibiców. Tak samo niemieccy fani regularnie protestują przeciwko cenom wejściówek na wyjazdowe mecze Ligi Mistrzów, które są po kilka razy droższe niż u nich. Czy za kilka lat to nie uległoby zmianie? Niemcy nie chcą rozwoju takim kosztem. W ostatnich tygodniach trzech amerykańskich inwestorów było zainteresowanych wejściem w DFL, ale wszyscy zrezygnowali. Poinformowano, że transakcja upadła, a fani znowu wygrali. Inwestorzy obawiali się jeszcze większych protestów, pustych trybun i gigantycznych problemów, które pewnie pojawiłyby się po ich przybyciu.

 

Poniedziałek? Zwariowaliście?!

Zorganizowany, ogólnoniemiecki sprzeciw przyniósł oczekiwane owoce i to... nie po raz pierwszy. Kilka sezonów temu telewizje – celem zwiększenia przychodów rzecz jasna – przerzuciły kilka meczów w sezonie na poniedziałek. Kibice się wściekli. Piątkowy wieczór jeszcze zrozumieli, ale pierwszy dzień roboczego tygodnia, kiedy ludzie już pracują, a dzieci chodzą do szkoły – to im nie pasowało. Dodatkowo za Odrą kilkutysięczne grupy wyjazdowe są absolutną codziennością, a mecz w poniedziałek kolidowałby z pracą, trzeba byłoby brać urlopy, a nie każdy takowy by dostał itp. Rozpoczęły się protesty, a telewizje szybko odpuściły. Niemiecki konserwatyzm piłkarski ma się znakomicie. Piotr Tubacki