Kawa po pakistańsku

Kawa po pakistańsku

Wymiana koszulek

Wojciech Kuczok

Nie będziesz miał innych sportów przede mną – wedle tego przykazania fan futbolu wzrusza ramionami nawet na wydarzenia epokowe, jeśli dokonały się bez udziału piłki. Trudno jednak zignorować historyczny wyczyn Sebastiana Kawy, naszego najbardziej utytułowanego sportowca, który niemal w przeddzień otwarcia igrzysk jako pierwszy człowiek w historii wzniósł się szybowcem nad góry Karakorum i przeleciał nad szczytem K2. Tylko raz szybownictwo było olimpijską dyscypliną pokazową, w 1936 roku szwajcarski pilot Herman Schreiber przeleciał nad Alpami – a teraz Polak, najwyraźniej znudzony „zwykłym” lataniem (osiemnastokrotne mistrzostwo świata), sięgnął niemożliwego – wzbił się siłami natury nad drugi szczyt świata. Najpierw przejechał z Polski 9000 kilometrów ciągnąc za autem szybowiec, a potem wzleciał na te dziewięć tysięcy po wielodniowych bojach z pakistańską biurokracją. Nasz mistrz z Aeroklubu Bielskiego pięknie i bezwiednie sobie zakpił z oblężniczego stylu himalaistów, którzy objuczeni sprzętem, ciężko dysząc, krok po kroku wykuwają w lodzie stopnie, aby się wdrapać na tę górę – wcześniej uczynił to równie bezczelnie góral Andrzej Bargiel, zapinając na wierzchołku K2 narty i zjeżdżając na nich do bazy. Takie wyczyny odbierają najwyższym górom wymiar martyrologiczny, okazuje się, że można mieć w nich frajdę i bić rekordy bez ryzykowania życia i oddawania odmrożonych palców w ofierze. Karakorum i Himalaje to wielkie cmentarzysko polskiego sportu, śmiem twierdzić że Kawa przelatując nad tymi górami zarazem oddał hołd tym, którzy na górze zostali na zawsze, ale też skruszył nieco ponury mit, budowany latami przez wspinaczy, którzy tęsknie spoglądali z dołu na cel swoich wypraw. Jego partner z kabiny Sławomir Makaruk wykonał zdjęcia szczytu z góry – ta nowa perspektywa zmienia górę-mordercę w centralny punkt zaśnieżonego landszafciku. Jeśli więc nasza gorączka złota w Paryżu nie zostanie zaspokojona wedle oczekiwań, pocieszmy się tym, że największy sportowy wynik tego roku i tak należy do Polaka.

Tymczasem nasze kluby w komplecie pokazały się już Europie i wiele niestety wskazuje na to, że już w najbliższy czwartek nasz eksportowy zestaw zostanie uszczuplony. Nie z powodu Wisły, która bardzo dzielnie grała otwartą piłkę z Rapidem Wiedeń i choć przegrała, wstydu nie przyniosła. W takiej formie krakowianie spokojnie mogą myśleć o przejściu kogoś z pary Sarajewo – Trnava po lądowaniu w eliminacjach Ligi Konferencji. Czymże jest kłopot gry na dwa fronty mimo szczupłej kadry, wobec rozentuzjazmowanej trzydziestotysięcznej widowni na trybunach i profitów płynących z UEFA. Nie wierzę, że jakiekolwiek kalkulacje mogą zahamować zapał krakowian, choć w Wiedniu zapewne im się oberwie. Grając pół meczu z przewagą zawodnika na własnym boisku i tak przegrali, ale różnicę między dołem tabeli naszej drugiej klasy rozgrywkowej i czołówką ekstraklasy austriackiej można było sobie wyobrażać znacznie wyraźniej. Mniej więcej taką, jaka była między czerwoną latarnią ligi litewskiej a mistrzem Polski. Jagiellonia załatwiła sobie awans w ciągu piętnastu minut, a potem spacerowo kontrolowała wynik. Mam nadzieję, że w rewanżu trener Siemieniec wystawiając rezerwowy skład da wreszcie szansę od pierwszych minut Lamine’owi Diaby-Fadidze, będzie na co popatrzeć, takiego czarodzieja Podlasie dawno nie widziało. Niesławna wypowiedź obecnego selekcjonera jakoby puchary były dla polskich drużyn pocałunkiem śmierci, właśnie została obnażona w swojej pochopności. Są sposoby, żeby się nie zmęczyć grając co trzy dni – wystarczy włączyć piąty bieg na kwadrans z kelnerami. Chyba że się trafia na takie łamagi, jak reprezentacja walijskiego porciku Caernarfon – odnoszę wrażenie, że Legia nie grała ani przez chwilę na pełnym gazie, a i tak trafiła rywali sześć razy przy wydatnej pomocy ich bramkarza. To żadna weryfikacja – na Broendby tak grająca Legia jest za słaba, a mam przeczucie, że nawet grająca po wielekroć lepiej Duńczyków nie przejdzie. Tymczasem Śląsk Wrocław zagrał na Łotwie klasyczny zombie-futbol drużyny, która chce się jak najszybciej pozbyć pucharowego kłopotu. Porażka w kompromitującym stylu dowodzi, że tegoroczne wicemistrzostwo było dla Śląska wypadkiem przy pracy nad utrzymaniem. O które w bieżącym sezonie może być trudno, nawet jeśli wrocławianie odpuszczą także rewanż z FC Riga. Po takim Śląsku nikt płakał nie będzie.