Sport

Kangur ze Śląska - obywatel Europy

W wieku 89 lat odszedł Józef Szmidt. „Polska lekka atletyka straciła postać wybitną. Zmarł Człowiek, który był legendą światowego sportu, jednym z filarów słynnego Wunderteamu. Cześć Jego Pamięci!" - napisano w mediach PZLA.

O hodowli kóz Józef Szmidt mógł opowiadać godzinami. Fot. archiwum/Dawid Chalimoniuk

Był rok 2008. Zaczęła się podróż na wariackich papierach. Do Drawska Pomorskiego jadę z duszą na ramieniu. Ktoś mi powiedział, że tam mieszka Józef Szmidt, ale jednocześnie wszyscy uprzedzali, że odbiję się od jego drzwi...

Nazywano go „Kangurem ze Śląska". Był mistrzem olimpijskim w Rzymie w 1960 roku, gdzie w trójskoku uzyskał wynik 16,81 m. Obronił tytuł w Tokio cztery lata później, skacząc o 4 cm dalej. Był dwukrotnym mistrzem Europy(Sztokholm 1958, Belgrad 1962). Dziewięciokrotnie bił rekordy Polski w trójskoku właśnie, także w skoku w dal i sztafecie 4x100 m. Był pierwszym człowiekiem, który przekroczył 17 metrów w trójskoku.

W połowie lat 70. wyjechał na Zachód. Miał dość nagonki za niemieckie pochodzenie i niesprawiedliwych oskarżeń dotyczących polityki. W latach 90. wrócił do Polski i zamieszkał w niewielkiej wiosce na Pomorzu. Zerwał wszystkie kontakty, nie rozmawiał z dziennikarzami.

Mijam stary młyn, przy drewnianym krzyżu skręcam w lewo, przejeżdżam obok stadniny koni. Koniec drogi. Ogromna brama, za nią kawał pola i kolejna furta w solidnym ogrodzeniu. - Delegację Polskiego Związku Lekkiej Atletyki Józek tylko zza płotu przyjął - mam w głowie słowa jednego ze sportowców, który uprzedzał, że Szmidt z nikim rozmawiać nie będzie.

Skaczę przez płot, po kolejnych stu metrach jestem na podwórku. Z domu wychodzi kobieta, Łucja Szmidt. - Mąż z dziennikarzami nie rozmawia. Z tego tylko same kłopoty - mówi.

Po kilku minutach pojawia się wysoki mężczyzna w niebieskiej koszuli w kratkę. Nieco podejrzliwie spogląda zza okularów. - Aż ze Śląska tu przyjechałeś? - z niedowierzaniem kręci głową. Widać, jak bije się z myślami. W końcu zaprasza na herbatę.

Tamtego wieczoru Józef Szmidt poświęcił mi ponad dwie godziny. Następnego dnia znów rozmawialiśmy. To był jeden z najważniejszych wywiadów w mojej dziennikarskiej karierze.

Szmidt opowiedział o dzieciństwie, o tym jak był prześladowany ze względu na niemieckie pochodzenie. Urodził się w 1935 roku w ówczesnym Miechowitz (obecnie to Miechowice, dzielnica Bytomia). Gdy po wojnie te tereny trafiły do Polski, rodzina Szmidtów miała kłopoty. - Jako dzieciak urodzony w Rzeszy mówiłem wyłącznie po niemiecku. Gdy skończyła się wojna, zmieniono nam nazwisko ze Schmidt na Szmidt. Brat Eberhardt został Edwardem, siostra Ingrid - Iwoną, a ja z Josefa zostałem Józefem. Trzeba było się uczyć polskiego, łatwo nie było - wspominał.

Po wygranej na igrzyskach w Tokio Szmidt doczekał się niebywałego zaszczytu. Opowiedział mi o tym tamtego wieczora przy herbacie. - Co tu mówić... Ale było tak, że po mojej wygranej na pokład swojego samolotu zaprosił mnie japoński cesarz Hirohito. Specjalnie dla mnie samolot wykonał rundkę nad wulkanem Fudżi-jama. Tak było, stare dzieje - opowiadał.

Mimo ogromnych sukcesów i wielu rekordów, na sporcie się nie dorobił. - Raz dostałem telewizor, ale stary. Innym razem samochód, też stary - pokręcił głową z uśmiechem.

W 1958 roku został mistrzem Europy. To były zawody na stadionie w Sztokholmie. W „Sporcie" wtedy pisaliśmy:

„W ostatnim skoku Szmidta rekord świata zadrżał w posadach. Ślązak pobił rekord Polski, rekord mistrzostw Europy i ustanowił najlepszy wynik stadionu w Sztokholmie".


Rekord świata pobił dwa lata później. Wydarzyło się to na Stadionie Leśnym w Olsztynie. „Atomowy skok Józka Szmidta po nowy rekord świata" - donosił następnego dnia „Sport". "- Jeszcze nie ogłoszono wyniku, a już następuje na stadionie eksplozja radości. Trenerzy, zawodnicy, sędziowie i kto tylko znajduje się na płycie, podbiegają do uszczęśliwionego Józka, ściskają go, całują, podrzucają. Z trudem tylko przez opętańczy rozgwar dolatują urywane słowa spikera. Czyżbyśmy dobrze słyszeli? Tak! Omyłki nie ma. Józek Szmidt uzyskał wynik 17,03 metra. Stary rekord Olega Fiedosiejewa pobity został o 33 centymetry!".

W sieci po dziś dzień krąży filmik z tego niesamowitego zdarzenia.

Pan Józef pokazał mi swoje gospodarstwo. - Sam wbijałem pale pod ogrodzenie, sadziłem drzewka, wkopywałem kamienie - wyliczał. Gospodarowanie stało się jego pasją. O hodowli kóz mógł opowiadać godzinami. - Przed laty planowaliśmy stworzenie olbrzymiej hodowli, ponad sto kóz - mielibyśmy mleko, produkowalibyśmy sery. Syn z tego pomysłu zrezygnował, a ja w pojedynkę nie dam rady. Zostało mi dwadzieścia kilka kóz, bo w ostatnich miesiącach psy sąsiadów zagryzły mi kilkanaście - opowiadał wtedy z przejęciem. Zrobiliśmy serię zdjęć na gospodarstwie, Szmidt pozował z kozami, specjalnie na potrzeby artykułu wykonał kilka razy swoją lekkoatletyczną specjalność, czyli trójskok. W serii skoków z gracją płynie nad liśćmi i patykami leżącymi na ziemi. Skacze z rozbiegiem, bez rozbiegu, twarzą do jeziora, twarzą w stronę wzniesienia. Nie w adidasach, jak przed prawie 50 laty podczas bicia rekordu świata, tylko w brązowych półbutach, ale wciąż widać styl mistrza z Tokio.

- Czuje się pan Polakiem, Niemcem, może Ślązakiem? - pytałem. - No co pan? - oburzył się. - Jestem obywatelem Europy!

Od tamtego czasu byliśmy jeszcze w kontakcie listownym.

Tamten wywiad był dla mnie niezwykłą dziennikarską przygodą. Wszak jeden z najwybitniejszych polskich lekkoatletów przerwał trwające ponad 33 lata milczenie i opowiedział swoją historię. Nie posiadałem się ze szczęścia.

Ale także dla Józefa Szmidta to był życiowy przełom. Po tamtym tekście emerytowany sportowiec zmienił nastawienie do świata. Także świat zmienił nastawienie do Szmidta, zobaczył człowieka sympatycznego, dobrego serca, otwartego na innych.

Sami zobaczcie, co się wydarzyło w następnych latach. W sierpniu 2009 r. w Drawsku Pomorskim doszło do spotkania prezesa PKOl Piotra Nurowskiego z Józefem Szmidtem. Wielkie zasługi w doprowadzeniu do tych rozmów miał burmistrz Drawska, Zbigniew Ptak. - To wielki historyczny moment dla polskiego sportu, w którym ikona polskiej lekkiej atletyki postanowiła spotkać się z nami. To nie pojednanie pana Józefa z polskimi działaczami sportowymi, ale historyczne spotkanie po latach - mówił wtedy prezes Nurowski.

W październiku 2009 roku Szmidt pojawił się w Centrum Olimpijskim w Warszawie. Powód to gala z okazji 90-lecia PKOl. To była jedna z pierwszych po latach okazji do spotkań z kolegami z reprezentacji. Rozmawiał m.in. z Ireną Szewińską, Jerzym Kulejem czy Kajetanem Hądzelkiem. Szmidt wraz z grupą zasłużonych olimpijczyków otrzymał specjalny medal wybity z okazji jubileuszu.

Niedługo potem w Dziwnowie w towarzystwie m.in. Józefa Młynarczyka i Moniki Pyrek uczestniczył w odsłonięciu replik medali olimpijskich. W 2014 r. w Szczecinie spotkał się z trójskoczkiem Jonathanem Edwardsem, który jako pierwszy pokonał granicę 18 metrów.

Szmidt stał się ważną częścią społeczności olimpijskiej – uczestniczył w spotkaniach, nie odmawiał zaproszeniom.

Zmarł we własnym domu we wsi Zagozd koło Drawska Pomorskiego w nocy z niedzieli na poniedziałek. Tydzień wcześniej zmarła jego żona, Łucja. Na razie nie ogłoszono daty pogrzebu.

Piotr Płatek