Jan Wielki, czyli wspomnień czar
Michał Listkiewicz
Gdy Czytelnicy przystąpią do lektury tego wydania „Sportu”, dostojni goście jubileuszowej gali PZPN będą zmierzali do podwarszawskiego hotelu, w którym od lat stacjonuje przed ważnymi meczami piłkarska reprezentacja Polski. Sądząc po wynikach, nawet luksusowe warunki i nadwiślańskie powietrze nie pomagają. Dziś wieczorem w Wawrze zameldują się jednak - przy całym szacunku do podopiecznych Michała Probierza - wielkie gwiazdy futbolu z Janem Tomaszewskim, Włodzimierzem Lubańskim, Grzegorzem Lato, Zbigniewem Bońkiem i Władysławem Żmudą na czele.
Właśnie minęło pół wieku od pamiętnego roku 1974, najwspanialszego w historii polskiego futbolu. Można się spierać, czy zakończony równie wielkim sukcesem Mundial 1982 nie był równie pamiętny. Oczywiście, że był, ale przecież pierwszą miłość pamiętamy najlepiej. Właśnie dlatego Kazimierz Górski w świadomości społecznej pozostaje najlepszym polskim trenerem w historii. Pana Kazia kochałem miłością synowską, a Antoniego Piechniczka - kumpelską. Anegdoty z moich podróży z Górskim po Polsce gminnej i powiatowej wypełniłyby rocznik „Sportu” albo i dwa. Natomiast z Antonim znamy się i lubimy od czasów, gdy odwiedziłem jego urokliwe ranczo w Wiśle (ukłony dla cudownej gospodyni pani Zyty), przebywając z dziatwą na feriach zimowych w legendarnym wtedy ośrodku „Start”. Ileż pokoleń wybitnych polskich sportowców szlifowało tam olimpijską formę, ile drużyn ligowych biegało w zaspach po beskidzkich stokach. Zdarzyło się, że Piechniczek musiał z walizkami zjechać pod wiślański dworzec na sankach - tak zasypało - by nazajutrz wygrzewać się na brazylijskiej plaży przed meczem z rodakami Pelego. Też tam byłem, rum i wino piłem.
Dwa lata temu Antoni odwiedził mnie w gdyńskim mieszkaniu po pogrzebie Janusza Kupcewicza. Przejechał całą Polskę, by pożegnać swojego zawodnika, a ówczesnych władz klubu Arka zabrakło, choć mieli dwa kroki. Na szczęście Żółto-niebiescy są teraz w lepszych rękach, co widać po wynikach. Moja umiarkowanie pasjonująca się sportem żona (to zdrowe dla pożycia małżeńskiego) była oczarowana wiedzą, elokwencją, kulturą osobistą i charyzmą Antoniego.
- Nie sądziłam, że w tym środowisku są tak wspaniali ludzie - stwierdziła. Są! Bardzo się cieszę na ten wieczór z gwiazdami, na pyszne kawały opowiadane przez Grzegorza Lato i Lesława Ćmikiewicza, jazdę po bandzie Jana Tomaszewskiego, życzliwy uśmiech Włodka Lubańskiego. Mimo upływu lat Orły Górskiego trzymają się świetnie, król strzelców Mundialu'74 Grzegorz Lato żartuje, że wygraliby z obecną reprezentacją 1:0. Tak skromnie dlatego, że pokończyli już siedemdziesiątkę.
Jana Furtoka pamiętać będziemy zawsze. Fot. Marcin Bulanda/Pressfocus
Stanowczo za wcześnie opuścił nas Jan Furtok, najfajniejszy piłkarz ekstraklasy, jakiego znałem. O jego piłkarskiej doskonałości napisano wszystko, ale Jan był przede wszystkim dobrym, dowcipnym, empatycznym człowiekiem. I to w każdej roli, a pełnił ich w ukochanej „Gieksie” wiele. Furtok i Okoński byli z mojej sędziowskiej perspektywy lepsi niż inni wielcy piłkarze, których spotkałem na krajowych boiskach. Jan był dżentelmenem murawy, zawsze fair wobec rywali, kolegów i sędziów. Nie pamiętam, by się wykłócał, protestował, złorzeczył. Miał tylko tendencję do nabierania arbitrów na karne, w starciu z bramkarzem upadał tak naturalnie, że kilka razy większe ode mnie tuzy gwizdka odgwizdały „wapno”, którego nie było. Miał szczęście, że VAR-u wtedy nie było.
Nowy katowicki stadion będzie nosił imię Jana Furtoka, to dla mnie oczywiste. Oficjalnie imię Kazimierza Górskiego nosi już warszawski Stadion Narodowy, ale pojawił się nieoczekiwany problem z napisem to sankcjonującym. Jedna litera kosztuje wiele tysięcy, a cały napis ponad pół miliona. Czy przebogaty państwowy koncern PGE nie mógłby się szarpnąć na ten nieistotny dla jego budżetu wydatek? Na razie wszystko na barkach Fundacji Rodzinnej Górskiego, a przecież wielki trener to nasze dobro narodowe. Onegdaj Sejm RP podjął jedyną w swojej historii uchwałę przez aklamację. Dotyczyła nadania Narodowemu imienia Kazimierza Górskiego właśnie. Czas na ciąg dalszy. Trudno było lepiej upamiętnić pamięć katowickiej legendy niż świetną grą jego następców na Bukowej. Taka też była, Lechię ograno z Furtokową fantazją i polotem.
Na marginesie tego meczu smutna dla gdańszczan refleksja: w ich szeregach od początku pojawił się JEDEN Polak, u rywali DZIESIĘCIU. A przecież Lechia zawsze słynęła z dobrej pracy z młodzieżą, szkoliły ją legendy: Józef Gładysz, Michał Globisz, Tomasz Dawidowski, Zdzisław Puszkarz, Bobo Kaczmarek. Komuś jednak bardziej się opłaca ściągać zagraniczny szrot (miejsce w tabeli uzasadnia tak mocne określenie), dając zarobić obrotnym menedżerom. Kiedy skończy się ta patologia w polskim futbolu? Agenci piłkarzy mącą w głowach rodzicom nastolatków, opowiadają bajki o wielkiej karierze, a potem sprowadzają cudzoziemców kopiących się po własnych głowach. Ich Michał Probierz do kadry nie powoła.
Kiedyś nie było polskiego domu, w którym rodzina w komplecie nie oglądałaby w niedzielne popołudnia konkursu skoków narciarskich. Sam do tego grona należałem, choć narciarz, łyżwiarz i saneczkarz ze mnie kiepski, sporty zimowe to nie moja bajka. Jednak i ja uległem magii Adama Małysza i jego następców. Już mi przeszło, nie oglądam skoków. Nie za sprawą wyników Polaków, rozumiem kryzysy i porażki w sporcie. Moją niechęć budzą zmiany regulaminowe i arogancja władz FIS, które nie znają mądrej reguły „lepsze jest wrogiem dobrego”. Kombinują jak koń pod górę, wymyślają kolejne absurdy zabijając piękną dyscyplinę. Przesuwanie belki startowej w dół i w górę niczym suwak logarytmiczny zależnie od kaprysu sędziów to absurd, który w Ruce sięgnął zenitu. Bez nagłej zmiany pogody, ekstremalnych odległości, upadków i kontuzji arbitralnie dopisano punkty kilku skaczącym na końcu zawodnikom. Startujących wcześniej 46 skoczków potraktowano jak wkłady do kombinezonów, a nie ambitnych sportowców.
Zgodnie z przewidywaniami nowym szefem polskiej lekkoatletyki został Sebastian Chmara, wybitny wieloboista i świetny komentator telewizyjny. Himalaiści szczycą się zdobywaniem wielkich gór, a nowy prezes PZLA był pierwszym Polakiem, który w dziesięcioboju przekroczył 8500 punktów. Teraz przed nim trudniejsze zadanie, królowa sportu znalazła się na wirażu, medali jak na lekarstwo, środowisko skłócone. Słowa wieloboistki Adrianny Sułek o dwukrotnym złotym medaliście olimpijskim Tomaszu Majewskim były niestosowne. Sfrustrowana halowa mistrzyni świata ma muchy w nosie i wszystkich obwinia za kryzys jej formy. A przecież polskim lekkoatletom ptasiego mleka nie brakowało, większość roku spędzali na zgrupowaniach w egzotycznych miejscach. Bywało, że na jednego zawodnika przypadało dwóch trenerów, lekarz i masażysta. Zaniedbano podstawy piramidy i gmach zaczął się osuwać. Wierzę, że nowy prezes poradzi sobie z remontem i mająca piękne tradycje, widowiskowa dyscyplina wróci na poziom z czasów Szewińskiej, Komara, Malinowskiego, Kozakiewicza, Wszoły, Korzeniowskiego, Skolimowskiej... Listę można by ciągnąc długo, długo. Szkoda tylko, że to dawnych wspomnień czar.