Sport

Jan Olbracht lubi to

Z DRUGIEJ STRONY - Paweł Czado

Towarzyski mecz z Mołdawią miał nam dać odpowiedź na pytanie, czy możemy w spokoju oczekiwać na trzecie starcie w eliminacjach mundialu, jednocześnie pierwsze wyjazdowe, superważne - z Finlandią. Cóż - wydaje mi się, że... możemy.

Rywal, w mojej opinii, był idealnie dobrany na towarzyski mecz międzypaństwowy: niby anonimowy, ale jednak Polacy mieli z nim przecież bolesne rachunki do wyrównania. Oczywiście nie chodziło o słynne powiedzonko „Za króla Olbrachta wyginęła szlachta”, które nierozerwalnie związane jest z fatalną wyprawą wojsk polskich do Mołdawii w 1497 roku i łomotu pod Koźminem. Na Śląskim nie chodziło oczywiście o zaszłości z czasów Jagiellonów, a o zmazanie plamy z czasów Fernando Santosa i tego słynnego, nieszczęsnego 2:0, które przeistoczyło się potem w koszmarne 2:3. Dla Mołdawian znaczy ponoć tyle, ile Wembley'73 dla Biało-czerwonych...

Oczywiście nie wiem, ilu zgromadzonych na stadionie z ponad 36 tysięcy fanów byłoby w stanie wymienić trzech obecnie najlepszych graczy mołdawskich. Zarówno przed meczem, jak i po. Pewnie niewielu. Ale to przecież nieistotne. Istotne, że tłum opuszczający Kocioł Czarownic mógł chyba czuć się usatysfakcjonowany. Polacy wygrali na luzie, choć mecz scenariuszem z pewnością nie zapisze się w dziejach jakimś szczególnie niezwykłym przebiegiem. - Zaryzykowałbym własny debiut w naszej bramce - żartował siedzący obok mnie red. Krzysztof Klepczyński z Radia Katowice, bo rzeczywiście: Marcin Bułka między słupkami mógł wynudzić się setnie.

Jeśli można mieć o coś pretensje do naszej reprezentacji to o... skuteczność. Polska, mając w pamięci przebieg gry, spokojnie mogła przecież wygrać 5:0, ale wygrała niespokojnie. Przypadkowo usiadłem w idealnym miejscu. żeby zobaczyć jak padał pierwszy gol: po pół godzinie gry Matty Cash świetnie płasko przymierzył w boczną siatkę i aż cmoknąłem z zachwytu. A zaraz potem reprezentacja utworzyła szpaler. Życzyłbym każdemu piłkarzowi móc się pożegnać z reprezentacją w tak uroczysty sposób. Kamil Grosicki odszedł z honorami, na własnych zasadach, z rozwianym włosem na skrzydle.

W drugiej połowie działo się mniej. Szarpania nie było, ale... trzeba wiedzieć kiedy szarpnąć. Trochę zacząłem się wiercić, ale nie mam nic przeciw, żeby wiercąc się bezustannie - doczekać awansu na mundial... Ba, Mołdawia mogła wyrównać, ale Bułka pokazał, na czym polega bycie klasowym bramkarzem: mieć jedną okazję na wykazanie i... się wykazać. Poczułem serce w gardle, gdy pod własnym polem karnym nonszalancko piłkę przyjął Jakub Kiwior, na szczęście rywal przestraszył się szansy, która spadła mu z nieba... A potem wsadził Bartosz Ślisz i było po sprawie!

Plus oprócz zwycięstwa taki, że nikogo nie straciliśmy, rannych nie było. Bardzo jestem oczywiście ciekaw, jak do tego kluczowego meczu podejdzie reprezentacja. Czy podejście będzie minimalistyczne, czyli „remis na wyjeździe nie jest zły”, czy raczej maksymalistyczne - „wygrajmy tu i teraz, załatwiając sobie co najmniej drugie miejsce w grupie tak szybko jak to tylko możliwe"? Hmmm... Cóż; na potrzebę puenty tego felietoniku wydłużam nieśmiało hasło sprzed ponad pięciu wieków. „Za króla Olbrachta wyginęła szlachta, za trenera Probierza nie było pręgierza”. Jeszcze jedno: w Kotle Czarownic jest niezmienna moc!