Sport

Jakby ktoś złamał moje serce

Rozmowa z Igą Świątek, brązową medalistką turnieju singla kobiet w tenisie ziemnym

Iga Świątek: docenię tę chwilę pewnie bardziej za kilka dni lub nawet tygodni… Fot. PAP/EPA

W sobotę po finale żeńskiego singla Polka na kortach Rolanda Garrosa odebrała brązowy medal. Liderka światowego rankingu tenisistek marzyła o olimpijskim złocie, ale po porażce w półfinale z Chinką Qinwen Zheng 2:6, 5:7 pozostała jej walka o brąz. 23-letnia tenisistka z Raszyna potrafiła się pozbierać i gładko wygrała ze Słowaczką Anną Karoliną Schmiedlovą 6:2, 6:1.

                                                               

Czy dziś już jesteś w stanie cieszyć się ze swojego medalu?

- Faktycznie, zobaczyłam jak dużo osiągnęłam i jak niebywałe jest to, że mogę walczyć o takie rzeczy i być na najwyższym poziomie. Jestem dumna z pracy, jaką wykonałam i jaką wykonał mój team. Napięcie i stres, które były ze mną przez miniony tydzień, sprawiają, że ten moment jest jeszcze bardziej wyjątkowy. Docenię to pewnie bardziej za kilka dni lub nawet tygodni, gdy przepracuję emocje związane z półfinałową przegraną.

No właśnie, jak trudno było ci wrócić na kort po przegranym półfinale?

- Szczerze mówiąc, nigdy nie czułam czegoś takiego, może po porażce w Australian Open czy po wygraniu po raz pierwszy French Open. Wtedy płakałam praktycznie przez trzy dni. Gdybym nie musiała grać o medal, pewnie płakałabym przez tydzień. Musiałam jednak wziąć się w garść, chociaż i tak płakałam chyba przez sześć godzin. Jestem dumna z siebie, że byłam w stanie stanąć do walki, po prostu cieszyć się grą w tenisa i wygrać, bo przegrana w półfinale to była najbardziej bolesna porażka w mojej karierze. Wiem, że to jest sport i zazwyczaj jestem w stanie się do tego zdystansować, to tylko jedna część mojego życia, ale tym razem czułam jakby ktoś naprawdę złamał moje serce.

To pierwszy w historii medal olimpijski dla Polski w tenisie. Był marzeniem twojego taty Tomasza – wioślarza na igrzyskach w Seulu, ale go wtedy nie zdobył.

- Dlatego medal dedykuję tacie. To on, moi bliscy, a także inni sportowcy, w tym Agnieszka Radwańska i była amerykańska narciarka alpejska Lindsey Vonn, okazali mi największe wsparcie po porażce w półfinale z Zheng.

Czy to olimpijskie doświadczenie coś zmienia w twoim myśleniu?

- Zdecydowanie. Tak długi czas na pierwszym miejscu w światowym rankingu (113 tygodni – przyp. red.) i wiele wygranych turniejów dają poczucie, że mogę wytrzymać wszystko. Olimpijski turniej pokazał jednak, że tak nie jest. Dzięki temu doświadczeniu zrozumiałam, że mam jeszcze wiele pracy do wykonania. Jestem pewna, że doda mi to jeszcze motywacji. Chciałabym się wzorować na Carlosie Alcarazie, który cieszy się każdą chwilą igrzysk.

Zapewne już doskonale wiesz, czym różnią się turnieje z cyklu WTA czy Wielkie Szlemy od turnieju na igrzyskach?

- Podczas każdego turnieju na tourze mam świadomość, że mogę stać się lepsza za rok. Nawet jeśli przegram, będę miała wiele kolejnych szans, a tutaj jest jedna okazja na cztery lata. Wiedziałam o tym, że nie mogę o tym myśleć, ale mimo wszystko to zostaje z tyłu głowy. Rozumiałam, że jestem zestresowana i zaakceptowałam, że taki będzie stan rzeczy, bo już w Tokio doświadczyłam, jak jest ciężko, że to inna impreza niż wszystkie. Ta świadomość, że nie gram tylko dla siebie, ale dla kraju, dla mojego zespołu i wszystkich innych... Próbowałam to przepracować, ale nie zdawałam sobie sprawy, jak głęboko to we mnie siedziało, jak duży to był bagaż. Dopiero po porażce to zrozumiałam. Nie grałam tutaj najlepiej, nie ruszałam się naturalnie, tak jak jestem do tego przyzwyczajona na mączce. Cieszę się, że przez to przeszłam i jestem tutaj z brązowym medalem.

Możesz porównać paryskie igrzyska do tych w Tokio, gdzie debiutowałaś i odpadłaś już w drugiej rundzie?

- W stolicy Francji ciążyły na mnie o wiele większe oczekiwania, chociaż mimo tego osiągnęłam lepszy wynik. Logistycznie bardzo się różniły, ponieważ w Paryżu wszystko staraliśmy się zorganizować tak, jak podczas French Open. Przyjechałam w miejsce, które znam i gdzie dobrze się czuję, co dało dużo pozytywów. Jestem też na innym poziomie sportowym. W Tokio wszystko mnie oszołomiło i nie za bardzo nastawiałam się, że mogę cokolwiek zrobić. W Paryżu oczekiwania z zewnątrz i z mojej strony były o wiele większe, więc presji też było więcej. Wszystko zrobiło się o wiele bardziej złożone przez to, co teoretycznie „powinnam” zrobić. Te igrzyska były bardziej wymagające, ale też bardziej udane.

Czy jeszcze raz zamknęłabyś się podczas igrzysk w tak szczelnej „bańce”?

- To nie było zamknięcie się. Taki mam charakter, że muszę mieć swoją rutynę i spokój wokół siebie. Nie tylko na turniejach, ale w ogóle w życiu. Jestem emocjonalna i lubię mieć wszystko poukładane po swojemu. Pobyt w wiosce byłby wymagający, bo oczekiwania wobec mnie były bardzo duże. Nic bym tu nie zmieniła. Jeżeli postąpilibyśmy inaczej, mogłabym pożegnać się z turniejem wcześniej. Myślę, że dla mnie najlepszym olimpijskim doświadczeniem jest wykonać swoją robotę i po tej robocie zacząć cieszyć się atmosferą igrzysk i rywalizacją innych.

Masz okazję kibicować naszym sportowcom w Paryżu?

- Tak, i daje mi dużo radości spotkanie się z nimi, mogłam odwiedzić wioskę, zaczerpnąć atmosfery igrzysk. Była muzyka, wyglądało to jak początek fajnej imprezy. Dostałam bardzo dużo słów wsparcia. Poznałam wielu naszych wspaniałych sportowców. Byłam od tego odizolowana w trakcie turnieju, ale było to dla mnie niezbędne, żebym mogła dobrze wykonać swoją pracę.

Na podstawie PAP opracował TM

Świadomość, że nie gram tylko dla siebie, ale dla kraju, dla mojego zespołu i wszystkich innych... Próbowałam to przepracować, ale nie zdawałam sobie sprawy, jak duży to był bagaż. Dopiero po porażce to zrozumiałam.


Iga jak Taylor Swit

Iga Świątek po odebraniu brązowego medalu olimpijskiego pojawiła się w sobotę wieczorem w Domu Polskim w Paryżu. Czekali tam na nią przedstawiciele PKOl, misji, inni reprezentanci oraz kibice. Były kwiaty, gratulacje, wiwaty, autografy i wspólne zdjęcia.

- Czuję się co najmniej jak Taylor Swift – mówiła Iga, nawiązując do amerykańskiej gwiazdy pop, której jest fanką, a która właśnie w weekend koncertowała na PGE Narodowym, wyprzedając trzy stadiony. Mówiąc o medalu na swojej szyi nasza tenisistka wskazała, że przypomina jej różowe złoto i „pasuje do zegarka”. - Wszystko się zgadza. Jestem ogromnie dumna z tego krążka na szyi - dodała.

Pytana, czy po wygranych meczach może sobie pozwolić na odejście od diety wskazała, że gdy wygra mecz, to „lubi zjeść burgera”. - Na pewno nie kurczak z ryżem czy z makaronem, bo to jem przed meczami i myślę, że do końca życia nie będzie mi się już to dobrze kojarzyło - żartowała.

W sobotę Iga oglądała m.in. mecz siatkarzy z Włochami, a w niedzielę kibicowała polskim młociarzom w finale olimpijskim na Stade de France.

(t)