Jak tu kochać Probierza, czyli współżycie ze schizofrenikiem
Tomasz Mucha
Na początek kawa na ławę, nie posądzicie mnie przynajmniej, drodzy Czytelnicy, o ukryte intencje - mam sentyment do Michała Probierza. Obaj jesteśmy z urodzenia bytomianami; ja na świat przyszedłem pół roku po przyszłym selekcjonerze, choć metrykalnie dzieli nas rok. Ja spędziłem dzieciństwo w śródmieściu, selekcjoner bardziej orbitował w robotniczej dzielnicy Łagiewniki. W życiu już dorosłym opisywałem krajana harce i zaczepki na prawej flance w Górniku, rywal biegający po swojej lewicy zwykle schodził podpierając się nosem. Potem „Probi” w wieku chrystusowym debiutował na ławce trenerskiej Polonii Bytom, dwukrotnie - z roczną przerwą - ratując „Królową Śląska” przed spadkami z 1. ligi i ekstraklasy. Jak tu go nie kochać!
To wreszcie z Olimpijskiej Probierz katapultował się na futbolowy Olimp, albo przynajmniej w inny wymiar - do Białegostoku, gdzie szlifował swój warsztat oraz publiczny performens, zwieńczony edukacyjną troską o wzrost (futbolowych) nowalijek. I gdzie znalazł patrona, późniejszego szefa PZPN-u, dzięki któremu od ponad roku pełni najbardziej lukratywną, ale i najbardziej niewdzięczną funkcję w polskim futbolu.
Na starcie miał łatwo. Obejmował oto kadrę z carte blanche i kredytem zaufania, bo po antyfutbolu Czesiowym i poronionej przygodzie z Portugalczykiem Santosem gorzej być już nie mogło. Zdawało się, że Probierz może być dla naszych Orłów tym, kim w latach 80. ubiegłego stulecia stał się dla nich inny synek ze Śląska, Antoni Piechniczek (sto lat, Panie Antku!) - niemal zbawcą. Uratował awans na Euro, a potem na stadionach niemieckich - choć prochu nie wymyślił i w grupie utknął - dał nadzieję, że polscy piłkarze nie tacy znowu ułomni i prymitywni, i że za chwilę to Holendrzy, Francuzi i Portugalczycy będą trząść przed nami portkami.
I ja mam z selekcjonerem kłopot, oglądanie jego reprezentacji to jak współżycie ze schizofrenikiem. Gdy gramy do przodu -ręce same składają się do oklasków, a szczena zastyga w zdziwieniu: to nasi tak potrafią?! Niestety, polska kadra w mgnieniu oka potrafi przebrać się z pięknych książąt w nieudaczne fajtłapy, błąkające się na placu niczym dzieci w szkockiej mgle.
Probierza można lubić, a przynajmniej podziwiać, choćby za to, jak harmonijnie i ze swadą potrafi żenić ogień z wodą; niedający się niczym pokryć wyczuwalny śląski rodowód - ze światowym szykiem, gdy pół Europy cmoka nad krojem jego garnituru; Kutzowską dupowatość lokalsów - z ewidentnym luzem i pewnością siebie; soczysty futbolowy, niemal knajacki, język ze złotoustym szlagierem „pierdolniem whisky” na czele (którą widać preferuje nad popularną czystą) - z erudycją językową szlifowaną na lekturach Bahdaja, Maraia czy Londona; zarazem nie pozuje na intelektualistę, choć jak wielu znanych sportowców uległ modzie na podpieranie spacerów kijem golfowym. No człowiek renesansu albo ledwie schizofrenik...
Minęło pół roku i czar nagle prysł; większość kibiców, znacząca część fachowców i całe stołeczne tak zwane dziennikarstwo oraz Łukasz Ciona – jutuber skrajny, który zasłynął onegdaj na konferencji prasowej poddańczym hołdem Michniewiczowym - żądają głowy Probierza. Gol spychający nas do gorszej dywizji Ligi Narodów niemal równo z gwizdkiem obnażać ma braki warsztatowe i intelektualne selekcjonera oraz nieudolność jego Biało-czerwonych żołnierzy.
Na zimowe miesiące wysłałbym selekcjonera na staż do jakiegoś klubu koszykarskiej NBA, gdzie obowiązującym hasłem jest „defense”! Fot. Mateusz Porzucek/PressFocus
I ja mam z selekcjonerem kłopot, bo oglądanie jego reprezentacji to jak współżycie ze schizofrenikiem. Gdy gramy do przodu - ręce same składają się do oklasków, a szczena zastyga w zdziwieniu: to nasi tak potrafią?! Probierz wykastrował bowiem wśród kadrowiczów trzęsawkę przed atakiem i ofensywą; już nie tylko „dzieci słonecznej Italii”, czyli Zalewski i Urbański, zakładają siatki Chorwatom, Portugalczykom czy Szkotom, praktycznie nikt z wybranków selekcjonera nie boi się pojedynków jeden na jeden i zanim poda w poprzek lub do tyłu, dwa razy się zastanowi. 45 minut z Holandią na Euro, z Chorwacją w Warszawie czy z Portugalią w Porto oraz długie fragmenty meczu ze Szkotami były niczym powiew piłkarskiego salonu w budowanej długimi dekadami reprezentacyjnej szopie opartej na głębokich okopach i sporadycznym ataku zza węgła.
Gdybyż ten obraz naszego kadrowicza był dominujący, jakież życie byłoby piękne! Niestety, polska kadra w mgnieniu oka potrafi przebrać się z pięknych książąt w nieudaczne fajtłapy, tracące seryjnie gola za golem, pod własną bramką podające piłkę rywalom niczym kawę na tacy, potykające się o własne nogi i błąkające na placu niczym dzieci w szkockiej mgle. Oczywiście Probierz nie jest bezpośrednim sprawcą tej okresowej degrengolady, ale czyż nie jest tak, że dobry trener to taki, którego obrońcy nigdy nikomu nie przepuszczą, a zły to ten, któremu podopieczni zawsze wywiną jakiś kompromitujący numer? Oto zagwozdka z pogranicza metempsychozy i okultyzmu...
Świta we mnie jeszcze nadzieja, że za pół roku Probierz i jego banda wrócą do łask. Tymczasem na zimowe miesiące wysłałbym selekcjonera na staż do jakiegoś klubu koszykarskiej NBA, gdzie obowiązującym hasłem jest „defense”! Może po powrocie olśniony selekcjoner zaprowadzi takie porządki w kadrze, że obraz polskiego kadrowicza - schizofrenika dającego wbić sobie pięć goli w 28 minut pozostanie mglistym wspomnieniem. Bombardować będziemy tylko my!