Sport

Jak spawacz został... mistrzem świata

Rozmowa z Damianem Schulzem, atakującym Nowak-Mosty MKS-u Będzin

Damian Schulz wierzy w utrzymanie MKS-u w PlusLidze. Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus

W poprzednim sezonie w jednym z wywiadów zasugerował pan, że może skończyć z siatkówką. Padły z pana ust gorzkie słowa, że „rozmowy z niektórymi prezesami i trenerami są takie, jakbym wybrał się do przedszkola”. To było mocne…

- Pamiętam, oj dobrze pamiętam te słowa, ale... nie zakończyłem kariery. Kilka razy miałem takie sytuacje, ale nie chcę specjalnie do tego wracać. Jestem tak nauczony, że jeśli obie strony dają sobie słowo, to powinno się tego słowa dotrzymywać. A nie wszyscy tak postępują. Tak jakoś zbierało się to we mnie.

Podpisał pan kontrakt z Nowak-Mosty MKS-em Będzin. Co przekonało pana do związania się z beniaminkiem, który raczej nie oferuje tak atrakcyjnych warunków, jak silniejsze kluby PlusLigi?

- Jeżeli chodzi o warunki jako całokształt, to jest tutaj wszystko. Superobiekt, kibice, naprawdę niczego nam nie brakuje. Jak rozmawiałem z chłopakami, którzy byli tutaj parę lat temu, MKS jest teraz całkowicie innym klubem, to zupełnie inny projekt. Byłem w paru klubach, gdzie mogliby pozazdrościć warunków, jakie mamy w Będzinie.

Przed sezonem byliście zagadką dla rywali, teraz potraficie się postawić nawet najsilniejszym, ale zdarzają się wam również bolesne porażki. Celem jest utrzymanie, czy macie większe aspiracje?

- Spadają aż trzy zespoły, więc oczywistym celem jest utrzymanie się. Już teraz mogę powiedzieć, że to nie będzie łatwe i proste zadanie. Przed sezonem powiedziałem, że skończy się tak, że dopiero ostatnia kolejka zadecyduje kto spadnie, a kto się utrzyma. I tę opinię podtrzymuję. Mamy w zespole doświadczonych zawodników, do których ja się zaliczam, ale też są młodzi, zdolni. W meczu z Aluronem CMC Wartą Zawiercie np. pod nieobecność chorego Grześka Pająka zagrał na rozegraniu „Szperni”, czyli Mateusz Szpernalowski. I spisał się super, fajna energia od niego biła. W ogóle nie widać było u niego żadnego stresu. Cieszę się, że tacy zawodnicy u nas funkcjonują, dają wiele pozytywnej energii.

Pańska kariera bardzo powoli nabierała rozpędu, a był nawet taki moment, w 2012 roku, że myślał pan o zarobkowym wyjeździe do Norwegii. To miał być krótki rozbrat z siatkówką?

- Dobrze to pamiętam. Byłem wtedy w Jaworznie, a wcześniej dwa lata w Jokerze Piła. I w Jokerze były problemy finansowe, więc żeby przeżyć, to więcej kasy pożyczałem niż zarabiałem. Wypłaty dostawaliśmy co 3-4 miesiące, a były to pieniądze wielkości najniższej krajowej. Przeżyć za nie kilka miesięcy było naprawdę trudno. Przeniosłem się do Jaworzna i tydzień przed startem sezonu dostaliśmy info, że klub nie będzie płacił, więc możemy rozwiązać kontrakty. 3 lata spędziłem w I lidze i doszedłem do wniosku, że nie ma to sensu. Po dwóch sezonach w I lidze i okresie przygotowań do kolejnego, miałem więcej długów niż pozytywów. Przypomniałem sobie, że jestem spawaczem i w wieku 18-19 lat już pracowałem w tym zawodzie. Wtedy zarabiałem większe pieniądze niż grając później w I lidze. Pomyślałem, że czas wyjechać tam, gdzie moi koledzy, czyli do pracy w Norwegii jako spawacz.

Został pan w kraju i – jak życie pokazało - to był właściwy wybór. Bardzo wiele zawdzięcza pan pierwszemu trenerowi z czasów gry w rodzinnym Lęborku, Jarosławowi Pruskiemu. Ale na pańskiej drodze w Treflu Gdańsk stanął słynny Andrea Anastasi. To on nauczył pana innego podejścia do siatkówki, a przede wszystkim pokory…

- Obu panom wiele zawdzięczam. Jeżeli chodzi o trenera Pruskiego, to bardzo dobrze znał się z właścicielem Trefla Gdańsk. Jak tylko Pruski usłyszał, że chcę skończyć z siatkówką, to zadzwonił do Trefla, a potem do mnie. Usłyszałem, że mam się pakować i jechać do Gdańska, by tam podpisać umowę. No i wtedy dokończyłem sezon w I lidze w Poznaniu, a potem Trefl mnie wypożyczył do Siedlec. I dopiero w tym czasie trafiłem do pierwszego zespołu z Gdańska. Nie był to dla mnie łatwy okres, bo trener Anastasi był bardzo wymagający, ale gdyby nie on, to pewnie bym w PlusLidze nie zagrał.

Powołanie na mistrzostwa świata we Włoszech, gdzie biało-czerwoni zdobyli złoto, było dużym zaskoczeniem?

- Spodziewałem się... nominacji. To było po Gdańsku, gdzie zagrałem najlepszy sezon. Reprezentację traktowałem jako nagrodę za ten czas. Na mistrzostwach świata zagrałem tylko dwa mecze. Miałem krótkie wejścia na zagrywkę, czyli pojawiałem się na parkiecie zadaniowo, ale warto było!

Marzy się panu powrót do reprezentacji? Zasmakował pan w niej, ale stałego miejsca w kadrze już pan nie wywalczył. Dlaczego?

- Jak mam być szczery i widzę jacy zawodnicy są w PlusLidze, to jestem pewnie na jakiejś czwartej liście Nikoli Grbicia. Gdzie mnie chociażby do Bartka Bołądzia, który jest dla mnie najlepszym atakującym w PlusLidze. Będzie bardzo ciężko wrócić do tak mocnej kadry jaką mamy.

Dlaczego jednak nie wywalczył pan sobie stałego miejsca w reprezentacji? Myśli pan czasami o tym?

- Oj, to trudny temat. Złe decyzje, bardzo słaby sezon w Rzeszowie, miały na to wpływ. Dużo złych rzeczy też się podziało. Kluczowy był transfer do Resovii, gdzie się po prostu cofnąłem sportowo. Teraz mogę tylko tego żałować.

Będzin to dobre miejsce, by przypomnieć o sobie Nikoli Grbiciowi? Może w mniejszych ośrodkach łatwiej brylować, pojawiać się na afiszu?

- O takich rzeczach teraz nie myślę, raczej skupiam się na tym, by w Będzinie utrzymać PlusLigę. Na to jakie są tutaj warunki i – z tego co słyszę – jakie mogą być plusy, gdybyśmy się utrzymali, to mogę powiedzieć, że ten klub naprawdę zasługuje na pozostanie w PlusLidze. I ja w to utrzymanie bardzo mocno wierzę.

W krótkim czasie zdobył pan zaufanie kolegów z drużyny i szacunek kibiców. Czuje pan to wsparcie?

- Ogólnie jest bardzo dobrze. Mam bliżej do domu z Będzina niż z Lublina, a to dla mnie ważne. Mieszkam pod Wałczem, to jakieś 5 godzin drogi - dużo, ale bliżej niż z Lublina. W MKS-ie jest dużo chłopaków, z którymi wcześniej grałem, więc naprawdę dobrze się tutaj czuję. Przede wszystkim musimy się wspierać. Myślę, że jeszcze niejeden mecz wygramy, czym sprawimy ogromną radość naszym wiernym kibicom.

Na koniec pytanie z gatunku tych lżejszych – skąd boiskowy pseudonim „Bocian”. W klubie z Będzina nikt za bardzo tego nie wiedział.

- Ten pseudonim mam od dziecka, więc w Będzinie raczej nie mogą wiedzieć, skąd się to wzięło. Ja nawet nie pamiętam jak to się zaczęło. Może od mojej sylwetki i długich nóg. Tak obstawiam, ale nigdy się tego nie dowiedziałem.

Rozmawiał Jerzy Mucha