Jak się wyleczyłem z ALEGII
WYMIANA KOSZULEK -Wojciech Kuczok
Zaczynałem swoją przygodę felietonistyczną przed dwoma dekadami jako człowiek z innej bajki, pisarz-kibic, którego zaproszono na łamy sportowe właśnie dlatego, że zdradził się ze swojej słabości do jednego klubu. Nigdy nie ukrywałem, że mam serce Niebieskie i cenię sobie tę przewagę nad dziennikarzami, zobligowanymi do obiektywizmu, wolącymi trzymać swoje sympatie w sekrecie, żeby nie stracić na wiarygodności. Skądinąd, w oczach fanatyków i tak nic ich nie uwiarygodni, ci zawsze zwęszą spisek i przypiszą wrogie intencje każdemu, kto choć raz napisze krytycznie o ich ukochanym klubie.
Przeciwny plemiennym podziałom, ślepy na mapę kos i układów, pomny, że Chorzów to mój heimat, ale Górny Śląsk to vaterland, jako kibic wędrowny korzystam z doraźnego prawa kibicowania także klubom, których barwy nie są mile widziane między Cichą a Stadionem Śląskim. Ruch nade wszystko, ale nie ino Ruch – takie motto, dla fanatyków bluźniercze, mi przyświeca. Owóż, choć od z górą czterdziestu lat najważniejszy punkt w harmonogramie ligowych weekendów stanowią dla mnie mecze chorzowian, zdarzało mi się podzielać stadionową euforię z fanami Górnika, Gieksy, Piasta, ba, bywałem też szczęśliwy na stadionach gorolskich. Szczeniacki trybalizm tylko raz kazał mi kibicować przeciwko drużynie reprezentującej Polskę, ale miałem wtedy trzynaście lat – jesienią 1985 na Stadionie Śląskim Górnik długo remisował z Bayernem w Pucharze Mistrzów, a kiedy w końcówce Dieter Hoeness zdobył zwycięskiego gola dla Bawarczyków udawałem, że się cieszę, bo tak wypadało kibicowi Ruchu. Już wtedy uznałem, że to skrajnie durne, przestałem wymachiwać szalikiem w zacietrzewionym stadzie i na kolejnych występach śląskich pucharowiczów zasiadałem już wśród fanów gospodarzy.
Jedna niechęć mi tylko pozostawała z dzieciństwa, nie przeszła z trądzikiem i politycznym radykalizmem, a i w wieku średnim pozostawała żywotna, być może wyssana ze śląskim mlekiem matki i przejęta z genami dziadów – złe emocje wobec drużyny stołecznej. Powiedzieć, że porażki Legii rozniecały we mnie schadenfreude, to nic nie powiedzieć. Było w tej awersji coś tajemniczego, wykraczającego dalece poza proste wytłumaczenie rodem z PRL – nikt nie lubił klubu wojskowego za to, że miał nieograniczone możliwości transferowe, wystarczyło powołać do armii gwiazdę w wieku poborowym. O tym, że z niewolnika nie ma pracownika, Legia przekonywała się przez niemal ćwierć wieku, bo choć zgarniała kogo chciała, między 1970 a 1994 nie wygrała ligi ani razu, a i przełamanie nastąpiło kosztem Górnika w haniebnych, przekręciarskich okolicznościach („zwycięski” remis po trzech czerwonych kartkach na zakończenie sędziowskiej kariery pana Redzińskiego). Powodów racjonalnych do tego, by Legii nie lubić, było zatem dosyć, ale moja antylegijność brała się też z jakichś mrocznych wątpi, których rozum nie obejmował.
I gdy myślałem, że tak już zostanie na zawsze, serce zabiło mi mocniej dla pewnej zjawiskowo pięknej warszawianki, co to w młodości wygrywała na kortach juniorskie medale dla CWKS. No i urodził nam się synek, który na Łazienkowską miał bliżej niż ja w dzieciństwie na Ruch, a zanim się nauczył dobrze chodzić, już kopał piłkę pod pomnikiem Deyny. Serce nie sługa, jak człowiek wychowuje syna w sercu miasta stołecznego, trudno, żeby mu wpajał miłość do klubu z drugiego końca Polski, który na domiar złego przeżywał najboleśniejszy upadek w historii. Rósł mi zatem Antoś pod okiem, śmigał z piłą miedzy Agrykolą i Łazienkami, a potem na wahadle w piłkarskiej szkółce przy Ł3.
Życie płata figle, miłość mnie wyleczyła z alergii (aLegii!). Na Żyletę bym nie poszedł nawet przymuszany karabinem, ale kiedy synek śpiewa pod prysznicem „Sen o Warszawie”, nie każę mu się uciszyć. No i zdarza mi się wpadać w jego objęcia po golach strzelanych przez legionistów. Tak się zdarzyło w czwartkowy wieczór, kiedy ekipa Goncalo Feio podtrzymała zeszłoroczną tradycję pucharowych horrorów z happy endem. Po pierwszej połowie zdawało się, że Legia nie jest warta funta kłaków i po raz kolejny solidny skandynawski średniak pokaże nam miejsce w szeregu. Za odwrócenie wyniku i walkę do końca należy się szacunek zarówno piłkarzom, jak i czujnemu szkoleniowcowi, któremu mecz wygrali rezerwowi. Dobry trener to nie jest trener nieomylny, to taki, który potrafi na czas się do pomyłek przyznać i je naprawić.
Wygrana na stadionie Broendby stawia Legię przed gigantyczną szansą na jesień w Lidze Konferencji. Los sprzyjał, bo wystarczy nie przegrać u siebie w rewanżu, by w decydującej rundzie stanąć przeciw Łotyszom bądź Kosowianom. Z całym szacunkiem dla rywali, ale takie przeszkody przeszły już tego lata nawet Wisła i Śląsk, pomimo wyraźnej niechęci grania rundy na dwóch frontach. Po tym, co piłkarze z Wrocławia i Krakowa pokazali w Sankt Gallen i Trnawie, nie ulega wątpliwości, że Jagiellonia i Legia do końca roku w czwartkowe wieczory w zupełności nam wystarczą. Czwartkowe, bo w Białymstoku rojenia o Champions League rozwiał lodowaty wiatr zza koła podbiegunowego.