Jak Grbić pojechał Janasem

Odstawiając Bartosza Bednorza na rzecz Aleksandra Śliwki czy Łukasza Kaczmarka trener siatkarzy Nikola Grbić rzekomo „pojechał Janasem”, jak chcą niektórzy komentatorzy.

MUCHA NIE SIADA

Musicie państwo pamiętać ten piłkarski klasyk – jest koniec maja 2006, Paweł Janas po zwycięskich eliminacjach ogłasza skład reprezentacji na mundial w Niemczech. Przed kamerami Polsatu selekcjoner pomija żelazne, wydałoby się, ogniwa drużyny: bramkarza Jerzego Dudka czy superstrzelca Tomasza Frankowskiego. Konsternacja, szok, niedowierzanie.

Prowadzącego na żywo ceremonię dziennikarza radiowej „Trójki” Michała Olszańskiego na chwilę zatyka. „Naprawdę?” – wydusza po dłuższej pauzie, gdy Janas zapomina o golkiperze Liverpoolu. W kraju burza. Dudek przyznaje, że myślał, iż trener albo pomylił kartki, z których odczytywał powołania, albo umówił się z telewizją Solorza, by żartem podkręcić oglądalność. Z tym że żart był... na serio. „Będę musiał teraz sam przygotować się, do wakacji...” – komentował od rzeczyskołowany „Dudi”.

Dziś może mało kto pamięta, że choć odstawieni położyli kamień węgielny pod to, by Polska na mundial się zakwalifikowała, w swoich klubach nie mieścili się w wyjściowych jedenastkach. Janas, zamiast za zasługi, powołał tych, którzy byli w tak zwanym rytmie meczowym. Inna sprawa, że nasi wrócili do domów po fazie grupowej, a czy z Dudkiem i „Frankiem” harcowaliby dłużej, dziś nie rozstrzygniemy, skłaniając się co najwyżej ku „wątpię”.

Odstawiając Bartosza Bednorza na rzecz Aleksandra Śliwki czy Łukasza Kaczmarka trener siatkarzy Nikola Grbić rzekomo „pojechał Janasem”, jak chcą niektórzy komentatorzy. Jednak Serb zadziałał dokładnie odwrotnie, co nie znaczy, że dobrze: odstawił gościa w świetnej formie na rzecz tych, którzy albo wracają do zdrowia, albo się pogubili, ale wcześniej w bojach nie zawiedli. Grbić nie odstawił swoich rannych żołnierzy, gdy dla Janasa liczyło się tylko tu i teraz.

Filozofia wyboru inna, kontrowersja także – proporcjonalna do liczby kibiców grzejących się siatkówką i futbolem. Aczkolwiek już za chwilę połowa narodu przebijanie przez siatkę mająca w głębokim dołku będzie zagryzać tipsy, oczekując olimpijskiego medalu bez względu na ćwierćfinałowe klątwy czy inne voodoo. Mamy więc trochę burzę w szklance wody, poniekąd dlatego, że Bednorz ustąpił miejsca kolegom wcale nie anonimowym. No, zwyczajnie trochę szkoda „chopa”, który padł ofiarą świętej woli trenera, a tę trudno posądzać o złe intencje.

Takich ofiar w polskiej reprezentacji – miałam/miałem jechać ja, pojedzie ta druga/ten drugi - przed igrzyskami w Paryżu jest już i będzie jeszcze trochę, począwszy od zapaśnika Kościółka, przez przedstawicieli strzelectwa aż po lekkoatletów, którzy galopowali lub pełzali po ostatnie wolne miejsca w sztafetach. Tak było zawsze, tak jest i tak zapewne będzie.

Tym frustracjom trudno się dziwić o tyle, że igrzyska olimpijskie to dla sportowców często zwieńczenie ich karier, jedyna taka - bo raz na cztery lata - okazja do skoku społecznego, materialnego i osobistego, bez względu, jaką dyscyplinę uprawiają. Pozbawienie ich tej możliwości to cios prosto w szczękę, bo w dziedzinie życia zwanej sportem – tak bardzo opartej na zdrowiu fizycznym – trudno planować z góry na rok, a co dopiero na lata cztery.

Anna Kiełbasińska – choć do Tokio trzy lata temu poleciała - do dziś nie może oswoić zadry do Aleksandra Matusińskiego, który po udanych eliminacjach odstawił ją przed finałem sztafety 4x400m, która tonastępnie pobiegła po srebro. Decyzja trenera się obroniła, ale nie obyło się bez ofiary. I nie chodziło wcale o nagrody, stypendia czy pieniądze, które „ta piąta” i tak otrzymała; powodem niespełnienia jest to, że nie przeżyła emocji związanych z wyścigiem, euforii za metą, chwili upojenia szczęściem, wreszcie celebracji na olimpijskim podium – była to jedyna taka szansa w jej życiu i już nie wróci.

Jeżeli siatkarze w końcu wrócą z medalem, o „szoku Bednorza” nikt nie będzie pamiętał, ale ściskając wkrótce kciuki za naszych olimpijczyków w Paryżu, pamiętajmy o wszystkich Bednorzach, Kościółkach, Dudkach i Kiełbasińskich, którzy doświadczyli „Janasa”. Wstać po tym to nie jest byle co.

Tomasz Mucha