Jak finezyjnie wprowadzić Janka do Paryża
MUCHA NIE SIADA
Tenis to piękny, jasny i generalnie elegancki sport, ale jednocześnie pełen absurdów. Wyścig z czasem Huberta Hurkacza – zdąży wyleczyć się do Paryża czy nie? - trzyma w napięciu środowisko tenisowe w Polsce, rodząc jednocześnie dziesiątki domysłów i gotowych scenariuszy, jak wyjść z tego gordyjskiego węzła.
Węzeł jest mianowicie taki: jeżeli Hurkacz nie zgłosi się do turnieju olimpijskiego w deblu, zamknie tym olimpijską drogę swojemu partnerowi i zarazem przyjacielowi, Janowi Zielińskiemu, czołowemu dziś debliście globu, a w parze z Tajwanką Su-wei Hsieh wręcz najlepszemu na świecie specjaliście od rywalizacji w parach damsko-męskich.
Teraz będzie śmiesznie albo absurdalnie – jak kto woli. Tenże Zieliński – choć wygrał w tym roku w grze mieszanej wielkoszlemowe Australian Open i Wimbledon, czyli zgarnął w tej konkurencji creme de la creme – nie może ot tak po prostu zagrać w parze z Igą Świątek w Paryżu. Dlaczego? A dlaczego nie? Bo tenis to piękny sport, ale pełen absurdów.
Jakiś powód „olimpijski” jednak jest, a jakże! Musiałby więc nasz bohater wystąpić też w singlu lub w deblu – warunek. W singlu nie ma takiej opcji. Nasz Janek jest za cienki, nie ma tu osiągnięć, nie ma nawet rankingu, w ogóle właściwie pojedynczą karierę to chyba zawiesił, koncentrując się i specjalizując na korcie w duetach – z wiadomymi osiągnięciami. Kiedyś, owszem, był na miejscu 769., a więc totalna otchłań, nawet szlachetne idee olimpijskie „liczy się udział” musiałyby chyba wykonać potrójnego nelsona, żeby Zielińskiego dokooptować do Sinnerów, Djokoviciów i Alcarazów. To se ne da.
A w deblu? Jasne, Zieliński może zagrać, ale tylko z człowiekiem z odpowiednio wysokim rankingiem – tu wracamy do Hurkacza. No ale Hubert wiadomo – walczy z czasem. Jeżeli przegra, Janek też obejdzie się olimpijskim smakiem, a nam od razu z czterech medalowych szans w tenisie zostanie ledwo jedna, a wiadomo przecież, że jeden medal to wychodzi z czterech medalowych szans, więc skoro z tych czterech mamy jedną, to w osobie Igi mamy 25 procent szans na medal w tenisie… Ale może nie idźmy dalej w tę buchalterię, bo nas krew zaleje.
Jak więc z tego klinczu, w który poniekąd wpędził go, Janka, Igę i cały polski tenis absurdalny regulamin olimpijskiej rywalizacji tenisowej, wykaraskać ma się biedny „Hubi”? On, tenisista rozdarty przynajmniej przez trzy żywioły: między własnym olimpijskim marzeniem, dbałością o stan własnego zdrowia i dalszej kariery i jeszcze poczuciem odpowiedzialności za olimpijskie marzenie przyjaciela i znakomitej koleżanki? Cholernie dużo, nawet jak na barki dwumetrowego i w kwiecie wieku mężczyzny.
Oj, nie zazdroszczę dylematów najlepszemu polskiemu tenisiście. Staram się też zrozumieć, że brak konkretnych informacji, co tak naprawdę sobie zepsuł na wimbledońskiej trawie, jest wynikiem własnej niepewności albo i dezorientacji. Chłop chce po prostu dać nam radochę na igrzyskach i wierzy, że z każdym dniem jego stan zdrowia zbliży go do wymarzonego celu. Ale też nic bardziej nie jest pożywką dla teorii spiskowych niż brak informacji, zakręcony kurek z wiadomościami.
I tu właśnie sprawdza się nasza polska fantazja i pomysłowość! Co drugi z nas to lekarz, a co trzeci umie iść w kombinatorykę, więc tak: Hubert kuśtyka na to kolano, ale w lektyce dolatuje na korty Rolanda Garrosa, jakoś doczłapuje do pierwszej rundy debla z Jankiem, po czym po rozegraniu trzech piłek ku wielkiemu zaskoczeniu jednak poddajemy ten mecz. Och, szkoda! Ale – uwaga, uwaga! – w ten finezyjny sposób wprowadzamy do Paryża naszego mistrza z Londynu i walczymy o medal w mikście! Brawo my! I dzięki temu mamy już dwie szanse medalowe, czyli pół medalu. Zawsze to coś. Absurd? Aj tam, panie – rachunek ekonomiczny!
Tymczasem zacne międzynarodowe komitety - olimpijski i ten paryski organizacyjny - mają to i tak wszystko gdzieś. One pilnują, aby liczba sportowców czasem zbytnio się nie rozrosła - wiadomo, rachunek!
A dajcież wy spokój z tym olimpijskim świętym spokojem. Toż to bajzel i nerwica!
Tomasz Mucha