Sport

Igrzyska są kobietą

Przynajmniej te w Paryżu. Przynajmniej dla polskiej reprezentacji. Bo w igrzyskach można przejrzeć się jak w lustrze, dostrzec nawet… zmiany społeczne.

Lewitująca Julia Szeremeta po zwycięskim boju w półfinale igrzysk. Męskiego medalu nie będzie. Fot. PAP/EPA.

Z DRUGIEJ STRONY - Paweł Czado


Przynajmniej te w Paryżu. Przynajmniej dla polskiej reprezentacji. Bo w igrzyskach można przejrzeć się jak w lustrze, dostrzec nawet… zmiany społeczne.

To, o czym tu piszę, nie świadczy wcale, że umniejszam w czymś mężczyznom, wręcz przeciwnie. Pozyskiwania medalowego dorobku nie postrzegam wcale jako rywalizacji płci, to byłoby absurdalne. Dostrzegam jedynie, że kobiety coraz więcej znaczą, zwyczajnie coraz więcej dają polskiemu sportowi. Są na świeczniku.

Nie stało się to wcale nagle, w konkretnym momencie, nie spadła jakaś kometa. To proces. Najlepiej widać to, analizując olimpijskie zdobycze medalowe w ciągu dokładnie ostatnich stu lat.

Zacznijmy od tego, co zajmuje nas zawsze najbardziej, czyli od teraz. Na razie honoru reprezentacji Polski na tych igrzyskach bronią kobiety. To one zdobywają medale, wprawiają nas w ekstazę. Mało tego: w pięknym stylu atakują pozycje zarezerwowane dla mężczyzn. Skoro Polacy od lat nie potrafią zdobyć medalu w boksie, złą passę przerywa przedstawicielek płci pięknej, czarodziejska princessa Julia Szeremeta.

Ale nie zawsze tak było. Mało tego – latami było zupełnie odwrotnie. Oczywiście, pierwszy złoty medal olimpijski zdobyła dyskobolka Halina Konopacka już w 1928 roku w Amsterdamie, ale to tylko zafałszowało obraz. Dlaczego? Przez następne pół wieku zaledwie TRZY, powtarzam – bo uświadomiwszy to sobie, może opaść szczęka – zaledwie trzy Polki w indywidualnych zawodach potrafiły powtórzyć ten sukces! Stanisława Walasiewiczówna, Elżbieta Krzesińska i Irena Kirszenstein-Szewińska.

Były igrzyska, gdzie mężczyźni zdobywali dla Polski sto procent medali! Tak zdarzyło się nie tylko sto lat temu w Paryżu, a także w 1948 roku w Londynie, cztery lata później w Helsinkach. W Seulu, kiedy kończył się komunizm, wkład polskich kobiet był więcej niż skromny: na szesnaście zdobytych medali ich dziełem był zaledwie jeden – brązowy, zdobyty przez kajakarkę Izabelę Dylewską. W bilansach z niektórych igrzysk, które na trwałe zapisały się w księdze chwały polskiego olimpizmu, dysproporcje są przytłaczające.

Wszystko zaczęło się jednak zmieniać w XXI wieku. Czy za sprawą łaskawszego spojrzenia na dziewczęcą pasję przez rodziców? Czy za sprawą coraz większego dostępu do treningów w godziwych warunkach, z opieką trenerskich fachowców? Tę drogę mogą sumiennie prześledzić jedynie naukowcy, analizując mnóstwo danych na przeróżnych polach – od wychowania fizycznego zaczynając, na socjologii kończąc.

Tak czy inaczej – pierwszymi igrzyskami, gdy polskie kobiety zdobyły więcej medali niż mężczyźni, były te w Atenach, dwadzieścia lat temu. Bilans: siedem kobiecych medali i trzy męskie, choć mężczyźni ciągle mieli więcej złotych (2:1, czyli Robert Korzeniowski i wioślarze kontra Otylia Jędrzejczak). 

Niezwykła – i symptomatyczna – pod tym względem była impreza w Rio, w 2016 roku. Nie tylko dlatego, że złote medale zdobyły tylko panie – wioślarki i Anita Włodarczyk, ale również dlatego, że zdobyły ich zdecydowanie więcej od mężczyzn (8:3). Z kolei na poprzednich igrzyskach doszło do historycznego wydarzenia: po raz pierwszy obie płcie zdobyły medal razem, umożliwił to regulamin (sztafety mieszane). Polski sport kobiecy rozwija się nieustannie, atakuje.

To już zostało udowodnione: nic nie jest dane na zawsze, wszystko się zmienia. Nawet największe głazy przesuwają się wolno w rwącej rzece. W tym kontekście trochę nie na miejscu wydaje się, że 99 procent władz związków sportowych ciągle stanowią mężczyźni. Może dopuszczenie do władzy kobiet pozwoliłoby na jeszcze lepsze wyniki?

To już jednak temat na zupełnie inną dyskusję.