Sport

I nikt za to nie beknie

BEZ ROZGRZEWKI - Andrzej Grygierczyk

Z lekkoatletycznych mistrzostw świata w Tokio reprezentanci Polski wrócili z jednym medalem, niespecjalnie oczekiwanym - Marii Żodzik w skoku wzwyż. Tylko raz w historii MŚ - w 1987 roku w Rzymie - było jeszcze gorzej - bez żadnego urobku. Poza tym czasem było na bogato, czasem skromniej, ale (prawie) zawsze jakoś było; tak „jakoś”, że można było się pocieszać albo usprawiedliwiać. W porównaniu do tamtych lat dostrzegalna jest jedna zasadnicza różnica: dzisiaj mało kto się pociesza i mało kto się usprawiedliwia. Powszechna natomiast stała się refleksja, że nie tylko jest do bani, ale także będzie do bani.

Poczytajmy, co miał do powiedzenia pięciokrotny mistrz świata w rzucie młotem, Paweł Fajdek, po swoim występie w Tokio (skończył na 7. miejscu): – Nie ma już pasjonatów, którzy chcą pracować z młodymi za darmo; dziesięć lat trzeba trenować młociarza, żeby było wiadomo, czy coś z niego będzie. Bardzo źle wygląda młode pokolenie w tej konkurencji w Polsce. Nie ma ludzi, którzy są w stanie namówić młodzież, zaciągnąć ją, poświęcić swój czas za darmo. To muszą być pasjonaci, którzy chcą współpracować z dziećmi, z młodzieżą, a nie trenerzy, którzy pokończyli kursy i uważają się za najmądrzejszych.

Alicja Konieczek, która w Tokio odpadła – wraz z Kingą Królik – w eliminacjach biegu na 3000 m z przeszkodami, była jeszcze bardziej ostra w swoich sądach: – Trzeba skończyć z radziecką czy rosyjską szkołą treningu. To starodawne podejście, świat już tak nie trenuje. Tak naprawdę Zachód poszedł w technikę i metodykę Ingebrigtsenów z Norwegii. Trenerów więc albo trzeba dokształcać, albo wejdzie nowe pokolenie szkoleniowców i wtedy się wybijemy. Wyniki osiągane na starej szkole kiedyś byłyby super, ale wiadomo, że świat idzie do przodu, korzysta z technologii. Zawodnicy są na to gotowi, ale douczyć się muszą trenerzy.

Filip Rak, ten, który kończył bieg na 1500 m, idąc do mety na ostatniej prostej, wywołał na różne sposoby komentowaną sensację, mówiąc, że „zapomniał kremu do opalania”. Jedni się na niego wściekli, inni się pośmiali, jeszcze inni doszli do wniosku, że tak można się bawić, jeśli jest się amatorem, a nie zawodowcem. Z drugiej strony, może to był krzyk rozpaczy, że zasuwa na treningach, a efekt jest znikomy.

Z innej perspektywy swoje 7. miejsce na 1500 m oceniła Klaudia Kazimierska, studentka jednej z amerykańskich uczelni: – Bardzo się swoim osiągnięciem ucieszyłam, bo nie dość, że osiągnęłam życiowy sukces, to jeszcze zyskałam dodatkową motywację, by trenować więcej, intensywniej, lepiej. Dla mnie to nagroda za odważne rzeczy, które zrobiłam, a Amerykanie udowadniają, że są w stanie rywalizować w biegach z całym światem. I tego się tam nauczyłam. Wyniki są w naszych głowach. Mogę rywalizować z każdym, bez względu na „życiówki”.

I od razu Kazimierska ze strony Konieczek, która także trenuje w USA, usłyszała, że ona to ma „mental”, zupełnie inne podejście, że to pewna siebie dziewczyna. Z wieloma rywalkami wygrała już na starcie. Jest szczęśliwa z tego, gdzie jest i z kim trenuje. Ta dobra energia wraca. Trzeba mieć wokół siebie tych, którzy cię motywują, a nie podcinają skrzydła.

Łatwo w tym miejscu o konstatację, że wyniki naszych reprezentantów na mistrzostwach świata w Tokio są odzwierciedleniem sytuacji w całym polskim sporcie. Tej swoistej bezsilności, bezradności, smutku płynącego z patrzenia, jak inne nacje nam odjeżdżają. Z rodzącej się frustracji zawierającej się w poczuciu, że „nie mogę, nie umiem, nie nauczono mnie”, i z towarzyszącym tym uczuciom brakiem wiary, że kiedykolwiek ten świat uda się dogonić.
Są tacy, którzy stawiają tezę, że dzieje się tak mimo rosnących nakładów na sport wyczynowy. Tyle tylko, że te pieniądze są zjadane w sposób bezsensowny – przez złą organizację, kiepską bazę, niedouczonych trenerów, a na końcu przez sfrustrowanych tym wszystkim zawodników, którzy funkcjonują w przeświadczeniu, że cokolwiek zrobią i tak od świata dostaną po czterech literach. W tym miejscu kłania się kwestia „mentalu”. To banał, ale on pojawia się wtedy, kiedy w dobrych warunkach trenujesz, masz przekonanie, a wręcz wiarę, że robisz to pod okiem wybitnych fachowców, kiedy nie dostarczają ci nowego sprzętu na pół godziny przed „startem życia”, a – powiedzmy – na dwa tygodnie przed nim. I tak dalej... W sumie trudno się pozbyć wrażenia, że się cofamy. Czy ktoś za to beknie?