Gra w nazwiska
Wybór kadry na igrzyska olimpijskie to ogromna odpowiedzialność. Hubert Jerzy Wagner zaryzykował i wygrał. Inni opiekunowie naszej kadry tyle szczęścia nie mieli.
Nikola Grbić, trener reprezentacji Polski, ogłaszając kadrę na igrzyska olimpijskie, wywołał prawdziwą burzę wśród ekspertów i kibiców. W kilku wypadkach jego decyzje były bowiem zaskakujące. Do Paryża nie pojadą przyjmujący Bartosz Bednorz, środkowy Karol Kłos i libero Jakub Popiwczak, a atakujący Bartłomiej Bołądź został jedynie rezerwowym. W Lidze Narodów wszyscy oni należeli do najlepszych w naszej drużynie i wydawało się, że mają wysokie notowania. Grbić postawił jednak na zawodników sprawdzonych, zaprawionych w bojach, z którymi wywalczył wicemistrzostwo świata przed dwoma laty i mistrzostwo Europy przed rokiem. Tyle że na niespełna trzy tygodnie przed startem igrzysk Aleksander Śliwka, Łukasz Kaczmarek, Paweł Zatorski czy Wilfredo Leon nie są jeszcze w optymalnej dyspozycji.
Amerykański pretekst
Grbić nie jest pierwszym szkoleniowcem, którego wybory spotkały się z falą krytyki. Kontrowersji nie uniknął nawet Hubert Jerzy Wagner. Przed tak udanymi dla naszej drużyny igrzyskami olimpijskimi w Montrealu skreślił z listy Stanisława Gościniaka. To była zaskakująca decyzja, bo Gościniak uznawany był za najlepszego rozgrywającego świata, a w 1974 roku był kluczowym graczem reprezentacji w mistrzostwach świata. Skąd więc taka decyzja? Jej powodem miała być słynna afera z wyjazdem Gościniaka do Stanów Zjednoczonych tuż po siatkarskim mundialu w Meksyku i wykluczeniem go z gry w reprezentacji. Wersji jest jednak znacznie więcej. - Po MŚ w Meksyku powiedziałem mu, że w Montrealu nie będzie już grał w szóstce. Pojedzie, ale w szóstce już nie będzie, bo muszę zmienić taktykę. A on mi na to odpowiedział, że taka rola mu już nie pasuje. Poza tym w Meksyku wszystkich nas kusili Amerykanie, którzy zakładali wtedy zawodową ligę. Ustaliliśmy, że do Montrealu nikt z nas w to nie wchodzi. A Stasio wszedł – tłumaczył w jednym z ostatnich wywiadów Wagner. - Prawda była zupełnie inna. Po MŚ w Meksyku miałem 31 lat, a w tamtych czasach można było wyjeżdżać za granicę po skończeniu 30. Choć Zdzichu Ambroziak, Edek Skorek, Zbyszek Zarzycki czy Olek Skiba wyjechali do Włoch nawet wcześniej. Już sam ten fakt nie potwierdza wersji trenera. Poza tym zaczynałem mieć problemy z kolanami. Powiedziałem Wagnerowi, że jest utalentowany następca, Wiesiu Gawłowski, i że bym podziękował. I to on dał mi kartkę z adresem do Włoch, do Turynu, mówiąc - jedź i graj. Napisałem do PZPS-u pismo, podziękowałem za wszystko. Niby mnie zawieszono, ale przecież nigdy żadnego papierka nie dostałem. Wyleciałem wtedy na 1,5 miesiąca do USA, na mecze pokazowe, a myślałem już o trenerce – tak z kolei mówił Gościniak.
Brak Gościniaka nie zaszkodził kadrze, która z Montrealu wróciła ze złotem, jak na razie jedynym w historii polskiej siatkówki.
Inny niż wszyscy
Sezon 2003/04 należał do Piotra Gabrycha. Mając 32 lata poprowadził Ivett Jastrzębie Borynia do nieoczekiwanego, pierwszego mistrzostwa Polski. Sam został najlepszym zawodnikiem ligi. Dobre występy zaowocowały powołaniem do kadry, pierwszego w jego karierze. W reprezentacji radził sobie równie dobrze, co w klubie i w nagrodę niespodziewanie pojechał na igrzyska do Aten. Gabrych to jednak gracz równie dobry, co niepokorny. Zawsze chadzał własnymi ścieżkami. „Nie znam drugiego siatkarza, który w jednym meczu potrafiłby pokazać tak wiele oblicz – świetny zawodnik, potulny jak baranek, duszący kumpla z drużyny albo ciągający się za klapy z trenerem Skorkiem. Innym razem przed wyjściem na boisko wypalił koledze kopa w… głowę. I to przy prezesie. Gdyby grał w piłkę, byłby polskim Erikiem Cantoną” - opisywał Gabrycha Łukasz Kadziewicz w autobiografii „Kadziu, siatkówka & rock’n’roll”, napisanej z Łukaszem Olkowiczem.
Niepokorny charakter szybko dał znać w Atenach. Stanisław Gościniak i Igor Prielożny, trenerzy kadry, zabronili zawodnikom udania się na ceremonię otwarcia, bo za dwa dni rozgrywali pierwszy mecz. Drużyna oglądała więc otwarcie igrzysk w telewizji. Nie było wśród nich Gabrycha. Zagadkowa absencja błyskawicznie się wyjaśniła, wywołując zdumienie na twarzach kadrowiczów i sztabu szkoleniowego. Gabrych uśmiechnięty machał do kamery, przechadzając się wśród innych reprezentantów Polski. Wściekli zawodnicy weszli do jego pokoju, spakowali rzeczy i postawili je przed drzwiami. Ostatecznie Gabrych został w wiosce olimpijskiej i nie doszło do jeszcze większego skandalu, ale atmosfera w drużynie stała się gęsta. - Szczytem pewnej niesprawiedliwości było to, że taką osobę wysłaliśmy na igrzyska. Był niezłym graczem, ale uważam, że są pewne granice. Swoim zachowaniem okazał brak szacunku dla koszulki z orzełkiem, jak i do kolegów z drużyny – przekonywał Wojciech Drzyzga, olimpijczyk z Moskwy, a obecnie komentator Polsatu Sport, w rozmowie z Przeglądem Sportowym.
Roszada na środku
Nowszy przykład. W 12-osobowej kadrze powołanej przez Stephane'a Antigę na turniej olimpijski w Rio de Janeiro (2012) zabrakło środkowego Marcina Możdżonka. Francuz postawił na tej pozycji na mającego rewelacyjne wejście do kadry Mateusza Bieńka, Karola Kłosa, z którym Antiga grał jeszcze w PGE Skrze Bełchatów, oraz Piotra Nowakowskiego. I właśnie nazwisko tego ostatniego wywołało najwięcej wątpliwości. Nowakowski bowiem był po poważnej operacji pleców, długo nie grał, stracił praktycznie cały sezon. Do gry wrócił dopiero w maju, podczas Memoriału Wagnera. Na dłużej pojawił się na parkiecie dopiero w turnieju finałowym Ligi Mistrzów, zajmując w szóstce miejsce Możdżonka. Ten jednak, gdy wchodził na boisko w trudnych momentach, prezentował się solidnie i potrafił pomóc drużynie. W Rio de Janeiro Nowakowski, jak cała drużyna, po raz kolejny nie podołali zadaniu, przegrywając w ćwierćfinale z USA. Może gdyby w zespole był Możdżonek, w trudnym momencie poniósłby drużynę do walki...
(mic)