Gliwice nas ocaliły
Rozmowa z Michałem Kubisztalem, trenerem SPR Sośnica Gliwice
Tydzień później od reszty stawki, ale jednak - po wszystkich perturbacjach ze zmianą klubu - startujecie. W sobotę o 16.00 inauguracja w Gliwicach z siódemką z Elbląga. Jesteście już po przeprowadzce?
- Na razie jesteśmy w Jarosławiu, dopiero na drugą rundę przeniesiemy się na stałe do Gliwic. Wszystko działo się bardzo późno, bo dopiero w sierpniu Sośnica otrzymała „dziką kartę”, więc nie było czasu na przeprowadzkę. Mieliśmy bardzo napięty grafik. W tym tygodniu trenowaliśmy w Jarosławiu, w piątek pojechaliśmy do Gliwic, a w sobotę w hali Sośnicy zagramy ze Startem. Pod koniec listopada i na początku grudnia - przy okazji przerwy na mistrzostwa Europy - będzie czas, by na spokojnie się przeprowadzić do Gliwic.
Niechciani w Jarosławiu, kupieni przez Gliwice...
- No nie, nie szedłbym w tym kierunku. W Jarosławiu nie udało się i jakby to dyplomatycznie powiedzieć... - nie byliśmy drużyną chcianą, natomiast miasto Gliwice daje nam szansę i możemy dalej jako zespół prezentować się na boiskach Superligi. Wyciągnęli pomocną dłoń, uratowali zespół. Gliwice niczego nie kupowały, uczciwie wywalczyły „dziką kartę”, bo do tego przetargu mógł stanąć każdy. Ja się cieszę, bo Gliwice zadzwoniły, zapytały, złożyły propozycję i przede wszystkim ocaliły zespół. To mnie najbardziej raduje, bo ten zespół jest wart tego, by nadal grać w Superlidze, co udowodnił w zeszłym sezonie.
Przy tym całym zamieszaniu jest więcej problemów, czy jednak mobilizacji i chęci udowodnienia, że warto na was było postawić?
- Dwa miesiące - czerwiec i lipiec - były naprawdę bardzo ciężkie dla każdego. Zespół się zebrał, zaczął trenować i nagle się dowiedział, że klubu nie ma. To jest dość trudne do zrozumienia, tym bardziej że w większości to są młode dziewczyny. Dalej są olbrzymie problemy, bo na wszystko było bardzo mało czasu. Zawodniczki, licencje, sprzęt, logistyka, przygotowania były mocno zakłócone.
Na szczęście problemy - nazwijmy je egzystencjalnymi - są już poza wami. Już wiecie jak się nazywacie i gdzie gracie.
- Teraz jesteśmy szczęśliwi, bo w końcu mamy klub. Wreszcie wszystko zaczyna się prostować, choć jeszcze sporo jest do zrobienia w kategoriach organizacyjno-logistycznych. A to zostanie w głowach, bo to nie jest tak, że coś przełączamy i zapominamy, co było. Wiadomo, że to zamieszanie z tyłu głowy musiało zostać, bo nie wiedzieliśmy, co dalej będzie. Mamy klub - nie mamy klubu, mamy - nie mamy... Przez półtora miesiąca ciężko trenowaliśmy, ale odwołaliśmy kilka sparingów, bo nie było kontraktów, dziewczyny nie chciały ryzykować. Trenowaliśmy trochę na wariata. Sam jestem ciekaw, jak to wszystko wypali.
O formie sportowej coś więcej da się powiedzieć?
- Szczerze mówiąc, bardzo mnie to ciekawi, ale jestem optymistą. Znam zespół, wiem, co potrafi. Tych sparingów brakowało, te które były, jakby spojrzeć na „suche” wyniki, to można się przerazić. Każdy trener podchodzi jednak inaczej do gier kontrolnych. Jeden chce je wygrywać, drugi coś sprawdzić, trzeci coś zagrać. Ja podchodzę właśnie tak, że sparingi są po to, by posprawdzać, przećwiczyć pewne rzeczy, a wynik jest sprawą absolutnie drugorzędną. Czy wygram 20, czy przegram 50 bramkami, nie ma dla mnie znaczenia. Ważne jest to, czy byliśmy w stanie zrealizować to, co sobie założyliśmy przed meczem sparingowym. Generalnie jestem z nich zadowolony, ale było ich trochę mało, bo tylko trzy. Brakuje mi jeszcze dwóch-trzech spotkań, by coś zobaczyć, ale OK, trzeba z tym żyć. Sytuacja jest opanowana, choć dziwna także z powodu, że lekko nam tego grania brakuje, a z drugiej strony czujemy już jego ogromny głód. Chcemy wyjść na boisko i pokazać się, bo po to się trenuje, by grać. Ciekawe, co z tego wyciągniemy.
Energa Start na inaugurację zremisowała u siebie z Gnieznem, ale przegrała serię rzutów karnych. Co wiecie o przeciwniczkach z Elbląga?
- Widzieliśmy ich pierwszy mecz. To drużyna w mocnej przebudowie, więc trudno powiedzieć, jak zagra w sobotę. Jeśli tak jak z Gnieznem, to będzie to niezwykle ciężkie spotkanie, ale zdajemy sobie sprawę, że w tej lidze poza Lubinem i Lublinem reszta stawki jest na zbliżonym poziomie. Piotrków czy Gniezno dokonały zakupów, by walczyć o medale, ale Chorzów w 1. kolejce pokazał, że chęcią i zaangażowaniem można sporo nadrobić.
Z pańskich słów wynika, że atmosfera - mimo wspomnianych zawirowań - jest bardzo pozytywna?
- Atmosfera w drużynie jest bardzo dobra. Wszyscy dzwonili do mnie i pytali: „jak to jest możliwe, że klub się rozpada, właściwie go nie ma, a ty masz 20 dziewcząt na treningu?” Żadna nie odeszła, wszystkie stawiały się na zajęcia, poza Sylwią Matuszczyk, bo już w maju wiadomo było, że odchodzi do Lublina, oraz Walą Kozimur, która zakończyła karierę. Nikt się nawet nie zająknął, że szuka czegoś innego. To tylko pokazuje, jak bardzo dziewczęta się zżyły i jak bardzo nadal chcą ze sobą grać.
Już w poprzednim sezonie pokazaliście charakter. To cechowało pański zespół...
- Najważniejsze jest zrozumienie i chęć pójścia w tę samą stronę. Dla mnie nieważne, czy jesteś gwiazdą, czy nie - każda musi rozumieć naszą filozofię gry. Jak ci to nie odpowiada, odchodzisz. Mam taką grupę, za którą pójdę w ogień, a myślę, że dziewczyny za mną tak samo. To jest nasza siła. Rok temu z anonimowych dziewcząt stworzyliśmy zespół. Julkę Skubacz, Olę Leśniak, Sandrę Guziewicz wyciągnęliśmy z 1. ligi, a Edzię Byzdrę czy Wiktorię Kostuch z ławki Elbląga i z powodzeniem rywalizowaliśmy z najlepszymi. To pokazuje, że głowa to połowa sukcesu, a resztę oddaje boisko. W poprzednim sezonie powiedziałem, że możemy przegrać 20 bramkami, ale nie może zabraknąć nam walki i tego dalej się trzymamy.
Wraca pan na Śląsk, bo swego czasu grał pan w Górniku Zabrze, a pańska żona Sabina była bramkarką w Ruchu Chorzów i nadal występuje u pana...
- Ha, ha, ha. Nie mogę się od Śląska uwolnić. Co ucieknę, to wracam... Najpierw żona, potem ja, potem znowu razem i tak kręcimy się wokół tego regionu. To, że uciekamy, mówiłem naturalnie półżartem, półserio, bo mam na Śląsku wielu przyjaciół, wielu fantastycznych ludzi tutaj poznałem, więc cieszę się, że znowu będę mógł się z nimi spotkać.
Rozmawiał Zbigniew Cieńciała
Czy wiesz, że...
- Decyzja o włączeniu Sośnicy Gliwice do Orlen Superligi w sezonie 2024/25 była wynikiem rozstrzygnięcia procedury przyznania „dzikiej karty”. Klub nabył ją w wyniku licytacji zorganizowanej w związku z wycofaniem się z rozgrywek klubu z Jarosławia. O „dziką kartę” starała się również Galiczanka Lwów, jednak miasto Gliwice przedstawiło najkorzystniejszą ofertę.
- Sośnica trzykrotnie zdobywała tytuł mistrza Polski i 12 razy stawała na podium;ostatni raz w 2001 roku. W minionym sezonie gliwiczanki rywalizowały w Lidze Centralnej... spadając z niej. Dzięki „dzikiej karcie”wracają do elity po 17 latach.