Eurorajza
Reportaż z Mistrzostw Europy w Niemczech 15500
Pogoda w Niemczech nie rozpieszcza, cały czas pada. W akcji jedna z gwiazd Euro Chwicza Kwaracchelia. Fot. ANP/Pressfocus.pl
Michał Zichlarz z Niemiec
Eurorajza
Wyjazd na duży turniej piłkarski to też zawsze wielka przygoda. Nie inaczej jest przy okazji Euro 2024.
EURO 2024
Sporo czasu trzeba było czekać na akredytację, a potem jeszcze bardziej denerwować się przy okazji wejścia na poszczególne mecze. Z tuzina wniosków UEFA zaakceptowała ledwie siedem, w tym na sobotni ćwierćfinał w Berlinie pomiędzy Holandią a Turcją. To jednak część dziennikarskiego życia. Nie zawsze wychodzi, jak chcemy. Oto subiektywny obraz mistrzostw Europy od wewnątrz.
Przystanek Gelsenkirchen
Do Niemiec, a konkretnie do Dortmundu, przylatuję kilka godzin po efektownej wygranej gospodarzy ze Szkocją na inaugurację 17. Mistrzostw Europy. Lotnisko jest nieduże, niewielu też kibiców. Są jednak widoczne grupy fanów z Wysp. Akurat w niedzielę 16 czerwca grają w pobliskim Gelsenkirchen - w meczu podwyższonego ryzyka, jak nazwała go niemiecka policja - z Serbami. Choć na mieście dochodzi do potyczek, to nie na większą skalę, jak było to udziałem okrytych złą sławą „hooligans” na poprzednim niemieckim Euro w 1988 roku.
Przed lotniskiem w samochodzie czeka na mnie Damian Ciuberek. To były pingpongista Górnika Czerwionka, z którym w 1992 roku wywalczył brązowy medal w ligowych rozgrywkach w tenisie stołowym. Mieszka tutaj od 31 lat. Ma 59 lat i nadal z powodzeniem gra w małym klubie 08 Horst Sud Gelsenkirchen. Tam też mieszka na przedmieściach w dzielnicy Resse. Jego mieszkanie na kilkanaście dni stanie się moim domem. Choć do centrum Gelsenkirchen, miasta wielkości Katowic jeżeli chodzi o populację (257 tys. mieszkańców) - to spory kawał drogi, ale mam komfort pracy. Przynajmniej w jego mieszkaniu przy ulicy Sentaweg, bo już nie w biurze prasowym usytuowanym przy stadionie Schalke 04.
Veltins Arena, na czas mistrzostw przemianowana na Arena AufSchalke, to ledwie parę kilometrów z Resse. Jadę odebrać akredytację i już są problemy, jak w przypadku innych polskich dziennikarzy, o czym słyszałem wcześniej. W systemach nie widać naszego drugiego imienia, jak mamy w dokumentach. To powód do drobiazgowego sprawdzania wszystkiego i czekania, w przypadku niektórych nawet cały dzień. Chłopak z biura informuje mnie, że wszystko może potrwać nawet dwa dni! Tłumaczę, że jadę na mecz Polska – Holandia do Hamburga. Akredytacja jest mi koniecznie potrzebna, bo jadąc ponad 300 km koleją mam specjalną zniżkę na bilet, 30 euro w jedną stronę. Taki bilet bez akredytacji jest nieważny. Chwila nerwów, czekania i po 10 minutach wszystko się wyjaśnia i akredytację mam zawieszoną na szyi! Uff, udało się.
Teraz do biura prasowego, ale… jest zamknięte. Stoję z dwoma Anglikami, a przy próbie wejścia i kontroli przez stewardów wyświetla się czerwony kolor, czyli zakaz wejścia. – Przyjdźcie o 14.00 – mówi zafrasowany ochroniarz. O 14.00 wciąż wszystko jest pozamykane. – Jak przyjdziesz o 15.00 to na pewno cię wpuszczę – mówi ochroniarz, któremu widać, że jest głupio.
- To cała UEFA. Oni chcą ulepszać koło, które przecież zawsze jest takie samo – dodaje z uśmiechem.
Na szczęście internet jest do dyspozycji w znajdującym się blisko stadionu centrum medycznym „Medicos”. Tam też potem spotkam się kilka dni później z byłym reprezentantem Polski Tomaszem Wałdochem, który jest drugim trenerem rezerw Schalke 04.
Przystanek Hamburg
Poranny niedzielny wyjazd pociągiem z Gelsenkirchen do Hamburga na mecz otwarcia biało-czerwonych w grupie D z Holandią. To 350 kilometrów. Wyjeżdżam parę minut przed 7.00, przesiadka w Munster i po niewiele ponad 3 godzinach jazdy jestem w portowym Hamburgu. Jazda pociągiem mknącym 200 km na godzinę przebiega szybko i sprawnie. W Munster wsiada już wielu "pomarańczowych" fanów. To miasto położone godzinę jazdy samochodem od granicy z Holandią.
W Hamburgu - to drugie co do wielkości po Berlinie miasto Niemiec - jest sporo do obejrzenia i zwiedzenia, ale nie ma teraz na to czasu. Do meczu na Volkparkstadion zostało jeszcze kilka godzin, ale na stadionie trzeba być kilka godzin wcześniej, a nie na ostatni moment. Spotykam grupę znajomych fanów z Rybnika. Spotkałem się z nimi w listopadzie 2022 roku w Katarze przy okazji meczu Polska – Arabia Saudyjska na mistrzostwach świata. Praktycznie w tym samym zestawie meldują się też w Hamburgu na meczu z „Oranje”. Żartują, że przyjechali dzień wcześniej i swoje już pooglądali. Teraz tylko mecz i liczą na wygraną, jak w Dosze przed niewiele ponad 1,5 rokiem.
Hamburg jest podzielony na dwa kluby HSV i St. Pauli. Mecze oczywiście są rozgrywane na majestatycznym Volksparkstadionie, a fan zona dla kibiców usytuowana jest przy obiekcie St. Pauli, które ostatnio ma powody do radości, klub awansował przecież do Bundesligi. Z dobrym zresztą wynikiem, przegrywając tylko 5 z 34 spotkań. Lokalny rywal, tak popularny nie tylko za zachodnią granicą, znowu obszedł się smakiem, kończąc rozgrywki 2. Bundesligi na 4. miejscu. HSV nie gra z najlepszymi już od 2018 roku, po 55 latach ciągłej gry w Bundeslidze.
Na miejscowym Hauptbanhof sporo ćpunów i prawdziwy tygiel narodowości. Azjaci, Nigeryjczycy, a w sumie wiele innych nacji z całego świata. Jem coś szybko i jadę miejskim pociągiem na obiekt. To 7 km od centrum. Z przystanku trzeba przejść jeszcze dobre 1,5 km i oto Volksparkstadion, gdzie na początku lat 90. grali w jednym zespole dwaj świetni reprezentanci Polski: Jan Furtok i Waldemar Matysik, a HSV liczył się w Bundeslidze. To zresztą klubowy mistrz Europy z 1983. W tamtym roku zdobyli też Puchar Interkontynentalny.
W biurze prasowym trzy toalety, dla panów, pań i dla „gender neutral” – z oznaczeniem pan i pani. Tak samo jest na innych obiektach, przykładowo w Berlinie, gdzie za niewiele ponad tydzień 14 lipca odbędzie się wielki finał.
Mecz Polska – Holandia na dobrym poziomie, ale niestety przegrany. Po meczu czekamy w mix zonie. Są one na Euro dość… dziwne. Jeden piłkarz podchodzi na podest i odpowiada do mikrofonu na pytania zadawane przez tłum zgromadzonych wokół niego dziennikarzy. Nie ma jednak reguły. Na jednych stadionach tak jest, a na innych już nie. Do strefy rozmów podchodzi Wojciech Szczęsny, po czym obraca się na pięcie, kieruje do wyjścia i mówi pod nosem, że przecież nie musi rozmawiać.
Do domu wracam z centrum Gelsenkirchen na przedmieścia do Resse taksówką. Inaczej o tej porze się nie da. Ahmed taksówkarz jest trzecim pokoleniem Turków w Niemczech. Pochodzi z Anatolii. Pytam czemu nie wróci do domu. Na to odpowiada, że nie jest to takie proste, bo sytuacja w jego kraju jest skomplikowana.
Przystanek Dortmund
Pogoda w Niemczech nie rozpieszcza. Niby lato, a jest chłodno, trzeba zakładać bluzę i uważać na deszcz. Pada może nie cały czas, ale komplikuje to życie wszystkim, piłkarzom, trenerom, dziennikarzom, kibicom, a i ludziom, którzy tutaj na stałe mieszkają i czekają na słońce.
Szwajcarzy na przykład pod Stuttgartem zmieniają bazę treningową, bo tam, gdzie są, nie da się normalnie trenować.
We wtorek 18 czerwca we wczesnych godzinach popołudniowych, wychodząc z domu, zabieram kurtkę przeciwdeszczową. – Zabierz ją bo ma padać – przestrzega przez telefon Damian Ciuberek. Tak też robię.
Pociąg z Gelsenkirchen do Dortmundu - to krótka jazda, niespełna 40 kilometrów. W pociągu dziwnie zachowujący się jegomość, wygląda na Turka. Klaszcze, śpiewa. W momencie, kiedy krzyknął na cały głos „Allahu Akbar!”, wszyscy poderwali się z przestrachu na nogi. Zamachy za zachodnią granicą niestety coraz bardziej dają się we znaki. Ludzie się boją. Na szczęście to fałszywy alarm.
Przed ogromnym i mogącym pomieścić 81 tysięcy widzów Westfalenstadion jestem przed szesnastą. Mecz Turcja – Gruzja za dwie godziny. Niby jest trochę czasu, ale zaczyna padać, za chwilę lać, a potem mamy do czynienia z prawdziwym oberwaniem chmury. Wszyscy kryją się gdzie się da. Stoję pod drzewem, potem w podziemnym przejściu, a kiedy do meczu jest już kilkadziesiąt minut, pod daszkiem ściśnięty z tureckimi kibicami, których na meczu jest wiele tysięcy. To wtedy uświadamiam sobie, że nie tylko ja, ale cały mój plecak jest przemoczony, łącznie z laptopem. Już na miejscu prasowym nie umiem go odpalić. Przemókł, nie działa. W tej sytuacji zaczynam wysyłać teksty przez WhatsAppa. Inaczej się nie da. Próbuję wszelkich sztuczek, łącznie z suszeniem laptopa w ryżu. Nic to nie daje, jak nie dała wizyta w niby serwisie komputerowym w Gelsenkirchen. Dopiero powrót do domu i wizyta u znajomego specjalisty poskutkowała i laptop znowu działa.
Przystanek Koeln
Najłatwiejszy wyjazd, bo z kolegami fotoreporterami i dziennikarzem Jaromirem Krukiem. Podjeżdżamy pod sam stadion. Stadion w Kolonii do największych nie należy, ale jest bardzo przyjazny dla kibica. Przynajmniej takie mam wrażenie. Widownia blisko boiska, a obiekt nie sprawia takiego kolosa, jak te w Dortmundzie, Hamburgu czy Berlinie.
Żałuję, że nie ma czasu na obejrzenie kolońskiej katedry, którą budowano przez 632 lata. To wspaniały obiekt sakralny. Perła architektoniczna co roku odwiedzana przez 6 milionów turystów. Teraz jednak liczy się futbol, zresztą byłem tutaj już w latach 90.
W drugiej rundzie grupowych eliminacji Szkocja, tak pobita na inaugurację przez gospodarzy, gra ze Szwajcarami. Po meczu rozmawiam przed autobusem wyspiarskiej reprezentacji z Johnem Carverem. Poznałem go wcześniej przez katowickiego menedżera Jacka Osadnika. – Nie było łatwo odbudować się po przegranej 1:5 z Niemcami. Udało się nam jednak ze Stevem Clarkiem, poprzez rozmowy, dotrzeć do piłkarzy, odpowiednio ich zmotywować, no i z silnymi Szwajcarami zremisowaliśmy – mówił angielski szkoleniowiec. Na niewiele się to jednak zdało. Szkocja zdobyła na Euro ledwie punkt i po fazie grupowej wróciła do domu. Podobnie jak my.
Po meczu w mix zonie gości uśmiechnięty Xerdan Shaqiri. Ze Szkotami zdobył przepięknego gola, strzałem z dystansu zaskakując Angusa Gunna. Jest pierwszym zawodnikiem w historii, który zdobywał gole na trzech kolejnych mistrzostwach Europy i świata. – Czy będę też strzelał bramki na mistrzostwach świata za dwa lata w Ameryce? Na razie koncentruje się na każdym kolejnym meczu – mówił po meczu z uśmiechem zawodnik grający na stałe w MLS w Chicago Fire.
Olympiastadion w Berlinie, to magiczne miejsce. To tutaj odbędzie się finał Euro 2024. Fot. Michał Zichlarz
Przystanek Berlin
To najdłuższy z moich wyjazdów podczas mistrzostw Europy. Z Gelsenkirchen do Berlina i z powrotem to ponad tysiąc kilometrów. Jadę w piątek 21 czerwca, wcześnie rano. Powrót kolejnego dnia przed 5.00.
Tym razem podróż z prawie godzinnym opóźnieniem. Jest wilgotno, parno. Jem coś na dworcu, bo w centrach prasowych, jak to podczas dużych imprez, drogo. Drugie danie to wydatek około 14 euro. Na mieście za tę cenę można zjeść lepiej i więcej.
Kilka godzin do meczu Polska – Austria. Wychodzę z imponującego i potężnego dworca i kieruję się w stronę miasta. Paręset metrów dalej budynki rządowe, Urząd Kanclerski i będący w renowacji Reichstag. Przysłuchuję się słowom przewodnika, który kilkuosobowej rowerowej wycieczce – dobry wybór przy zwiedzaniu miasta i przy dobrej pogodzie – opowiada o losach budynku, m.in. o tym, jak to sowiecki żołnierz zatknął czerwony sztandar na zniszczonym budynku niemieckiego parlamentu w maju 1945.
Dojazd na położony w zachodniej części miasta Olympiastadion, gdzie rozgrywano też mecze w mistrzostwach świata 1974 - ale już nie podczas ME 1988, bo kraje demoludów, z byłego ZSRR na czele, się na to nie zgodziły - zabiera niewiele czasu. W pociągu dwaj młodzi Austriacy, którzy mają do zaoferowania dwie wejściówki na mecz po 200 euro. Sprzedają je bez problemów. Handel wejściówkami kwitnie, ale trzeba odpowiednio zapłacić. Znajomy Polak z Kielc, z którym wracałem już z Niemiec mówi mi o cenach na czarnym rynku. Wejściówki na mecz Polski z Holandią i Austrią kupił po 1100 złotych. Bilet na Francję kosztował go 740 złotych. Finał? – Dostałem ofertę kupna za 2000 euro! – mówi.
Przed stadionem jest aleja poświęcona Jessie Owensowi, który podczas berlińskiej Olimpiady w 1936 roku zdobył 4 złote medale na 100 i 200 metrów, w skoku w dal i w biegu sztafetowym. Ponad 70-tysięcznym Olympiastadion ze swoim otoczeniem to wielki pomnik historii. Wspaniałe miejsce.
Przystanek Duesseldorf
Do tego pięknego miasta położonego nad Renem pojechałem wcześniej, żeby pochodzić po starym mieście, a przed meczem Hiszpania – Albiania coś zobaczyć. Byłem tu blisko 30 lat temu w słynnej galerii Kunstsammlung, gdzie są dzieła Picassa, Klee, Matisse'a, Mondriana czy Warhola. Teraz postanowiłem odwiedzić inne muzeum, niestety, to miejskie było zamknięte, a znajdujące się obok Muzeum Filmu również. Dowiaduję się tylko, że pochodziła stąd piękna Luise Rainer, dwukrotna zdobywczyni Oskara w latach 30. ub. wieku. Miałem pecha, był poniedziałek, a więc dzień kiedy muzealne placówki odpoczywają.
Nad starym miastem dominuje bazylika św. Lamberta, a niedaleko jest ratusz, a przed nim charakterystyczny barokowy pomnik elektora Palatynatu Jana Wellema na koniu.
Ulice opanowane były przez Albańczyków, którzy z grającymi w rezerwowym składzie Hiszpanami walczyli o awans z grupy. Nie udało im się, ale szacunek za kibicowską oprawę meczu, a także za zażartą walkę na boisku.
Było na co popatrzeć i na mieście i na pięknym stadionie Merkur Spiel Arena, wybudowanym na początku XXI wieku za prawie ćwierć miliarda euro. Szkoda, że to kolejnych obiekt na którym odbywają się mecze tylko 2. Bundesligi…