Sport

Dziwna podróż

POWRÓT DO KORZENI - Michał Listkiewicz

Po długiej nieobecności wybrałem się do Wrocławia. Przez lata miałem zrozumiałą awersję do tego pięknego niewątpliwie miasta po serii upokarzających, nikomu niepotrzebnych wyjazdów na wezwania tamtejszej prokuratury ponad dekadę temu. Z nakazu politycznych decydentów usłużna prokuratorka oskarżyła mnie oraz inne zupełnie niewinne osoby o wyimaginowane łajdactwa zagrożone karą wielu lat więzienia. Sądy wszystkich instancji oczywiście uniewinniły wszystkich oskarżonych, nie pozostawiając na akcie oskarżenia suchej nitki. W żargonie prawniczym nazywa się to samobójem prokuratora. Jeden gol samobójczy w meczu każdemu może się przytrafić, ale osiem to raczej rekord trudny do pobicia. Ówczesny rzecznik wrocławskiej prokuratury (dziś jest nim właśnie owa pani prokurator, prywatnie całkiem miła osoba) puszył się przed telewizyjnymi kamerami, że znaleziono dowody na moje grzechy. Teraz pewnie wolałby o swoim publicznym występie zapomnieć.

Życie pobiegło naprzód, czas na przeprosiny z pięknym grodem nad Odrą, w którym mam wielu przyjaciół z wybitnym trenerem basketu Andrzejem Kucharem na czele. Zacząłem od zwiedzania starych, jeszcze przedwojennych obiektów sportowych. Stadion Olimpijski i otaczające go Pola Marsowe, nowoczesne jak na czasy, w których powstały, obiekty AWF, Hala Stulecia zwana do niedawna Ludową - to cacka sportowej architektury krajobrazu. Przypomniały się czasy chwały polskiej koszykówki, gdy na parkiecie tej hali brylował Mieczysław Łopatka, zawodnik na miarę NBA. Wpadłem też na stadion przy Oporowskiej, gdzie niejeden mecz przesędziowałem, a zagrania Tarasiewicza, Sybisa i Prusika pamiętam do dziś. Po golu dla miejscowych maszynista przejeżdżającej obok lokomotywy obowiązkowo uruchamiał gwizd tak potężny, że przyjezdnym aż się nogi trzęsły.

Na tym cokolwiek rachitycznym obiekcie Wojskowi odnosili największe sukcesy, do których na nowym pięknym stadionie nawiązali tylko raz za kadencji trenera Jacka Magiery. Teraz szorują po dnie ligowej tabeli, znikąd nadziei. Wrocławianie kochają Śląsk miłością gorącą, to się czuje na każdej ulicy. Jednak miłość miejskich władz do klubu można nazwać szaloną jak rodziców do niesfornego dziecka. Trudno inaczej nazwać pompowanie grubych milionów na potrzeby grupki działaczy, trenerów i piłkarzy z zasady zawodowych. Woda z kranu we Wrocławiu nie smakuje jak mineralna z Muszyny czy Krynicy, ale skoro piłkarze Śląska zachęcają do jej picia, to kibice piją skuszeni sloganem „pij kranówkę”. Pośrednim sponsorem drużyny za miejskie pieniądze jest też Ogród Zoologiczny, bez wątpienia najpiękniejszy w kraju. Na bilety wstępu czeka się tygodniami, a w sezonie miesiącami żadna reklama tu niepotrzebna.

A jednak miasto zawiłymi ścieżkami pompuje potężną kasę w całkiem niepotrzebną reklamę miejskich spółek zamiast zmusić klubowych działaczy do ruszenia pupy z fotela i poszukania sponsorów w prywatnym biznesie, a ten jest na Dolnym Śląsku bardzo prężny. Niedawno głośno było o niecnych praktykach samorządowców wymieniających się funkcjami w miejskich spółkach. Ważny pan z wrocławskiego ratusza zasiadał w radzie nadzorczej wodociągów gliwickich, ktoś z Opola w tramwajach wrocławskich i tak dalej i temu podobne.

Piłkarze Śląska - w sezonie 2023/24 wicemistrzowie Polski - w sezonie 2025/26 będą I-ligowcami. We Wrocławiu wielka smuta. Fot. Mateusz Porzucek/Pressfocus

Sprawa ucichła jak to w polityce bywa, ręka rękę myje. Te praktyki stosowała poprzednia władza, stosuje obecna i będzie stosować następna. Mój pobyt we Wrocławiu wyszedł w sumie na plus, a to dzięki wizycie w cudownym Ogrodzie Botanicznym Uniwersytetu oraz na koncercie grupy Pink Martini w hali Orbita. To kapela grająca różne rodzaje muzyki przypominająca piłkarski zespół oldbojów, którzy kiedyś byli gwiazdami światowych stadionów. Show biznes ma tę przewagę nad sportem, że nawet w podeszłym wieku i przy hulaszczym trybie życia można grać na najwyższym poziomie.

Przed tygodniem pisałem o meczu Legend w Gdańsku, a kilka dni temu na Florydzie grały Orły Jerzego Engela z Jerzym Dudkiem, Tomkiem Kłosem oraz Jackami Bąkiem i Krzynówkiem w składzie. Wygrały 3-1 z Meksykiem ku uciesze licznej Polonii. Grali dostojnie, klasowo, ale już bez dawnej dynamiki, czemu trudno się dziwić. Co innego muzycy w wieku emerytalnym. Ci z Pink Martini dali zdrowo czadu, roztańczyli widownię. O Rolling Stonesach mówi się, że są przykładem, iż alkohol i narkotyki nie każdemu szkodzą.

Klasę się ma lub nie, niezależnie od wieku. Włodzimierz Lubański to klasa sama w sobie, uosobienie kultury i elegancji. Na drugim biegunie jest Wojciech Kowalczyk zachowujący się prostacko - by nie rzec chamsko. Kogo zapraszają portale i stacje telewizyjne? Oczywiście Kowalczyka, nie Lubańskiego, bo ludzie to kupią, gdy jest głupio. Jak można podjąć dyskusję z osobnikiem, który obraża kogo się da, używając słownictwa żula spod budki z piwem? Zapomniał, jak w dresie reprezentacji Polski rzucał jedzeniem o ziemię, bo kanapka była z serem, a nie wędliną? Starł się wtedy z Antonim Piechniczkiem, człowiekiem ulepionym z innej, lepszej gliny. Kowalczyk jest wychowankiem Janusza Wójcika, dla którego opluwanie, poniżanie, intrygowanie było chlebem powszednim. Podobno o zmarłych należy mówić dobrze albo wcale. Niby dlaczego? Ja zgodzę się na inwektywy pod moim adresem po śmierci (na razie nigdzie się nie wybieram), jeśli będą uzasadnione. Moja babcia Halina, przeglądając nekrologi w gazecie, komentowała: „przecież to był łajdak, wielu ludziom wyrządził krzywdę, a tu czytam, że prawy i szlachetny człowiek”. Klasa sportowa nie ma tu żadnego znaczenia, można ją wytrenować. Klasy moralnej wytrenować się nie da.

Wojciech Kuczok to najwyższa liga intelektualna. Świetny pisarz i felietonista, błyskotliwy pod każdym względem. Jednak jego uwagi po śmieci papieża Franciszka napełniły mnie smutkiem. Jego zdaniem dobrze, że zmarły Ojciec Święty poczekał kilka dni na tym łez padole, bo dzięki temu nie odwołano meczu ligowego w Bolonii, na który wybrał się Kuczok z synem. Tak nie wolno, nie uchodzi, protestuję. O ile Kuczokowi się wypsnęło, to Kowalczyk puszcza bąki notorycznie, ten typ tak ma.

Znajomy jest wziętym menedżerem muzycznym, sprowadza do Polski wielkie gwiazdy estrady. Dowiedziałem się od niego, że wynajmując halę warszawskiego Torwaru trzeba się liczyć z odwołaniem rezerwacji i to w ostatniej chwili, bez odszkodowania. A straty mogą wtedy iść w miliony złotych. Tak sobie kiedyś wymyślili urzędnicy ministerstwa sportu, a kolejne ekipy nic z tym nie robią. Proszę ministra Sławomira Nitrasa o interwencję w stetryczałym Centralnym Ośrodku Sportu. Przecież mamy w Polsce multum lepszych hal dla sportu i rozrywki, Torwar to skansen. Jak co roku pierwsze śliwki w sadach będą robaczywe jak w starym przysłowiu.

Polscy szczypiorniści od długiego czasu zawodzą, dla nowego trenera ich postawa w pustej hali w Konstancy przeciwko Izraelowi to szok. Senor Jota Gonzalez musiał mieć dysonans poznawczy, oglądając popisy swoich nowych podopiecznych. Przegrać z Izraelem, a właściwie to z filigranowym Yoavem Lambroso z Dinama Bukareszt, to jak strącić poprzeczkę w skoku wzwyż na poziomie metra. Może lepiej nie awansować do finałowego turnieju ME, by nie przeżyć upokorzeń jak ostatnio grając o kabaretowy Puchar Prezydenta dla słabeuszy? Wójt mojej wsi twierdzi, że lepiej grać w B klasie i wygrywać niż zbierać baty w okręgówce. W ten sposób uzasadnia niskie dotacje na gminny klub. Praca od podstaw to najlepsze wyjście z sytuacji. Gonzalez niech buduje reprezentacyjny gmach od fundamentów zamiast naprawiać dach. Prezes Sławomir Szmal doskonale to rozumie.