Dobrze mi na Śląsku!
Przed Barbórką rozmawialiśmy z najbardziej znanym obecnie górnikiem, choć piłkarskim, Lukasem Podolskim.
Dla rodowitego gliwiczanina z dzielnicy Sośnica marzeniem było założenie koszulki ukochanego Górnika Zabrze. Dziś Barbórka, święto Ślązaków, choć przede wszystkim górników. Pan zawsze z dumą podkreśla, że jest Ślązakiem, eksponuje śląski charakter i przywiązanie do śląskiej tradycji.
– W mojej rodzinie mężczyźni byli górnikami. Cała rodzina albo pracowała w kopalniach, albo dalej pracuje w kopalni Sośnica. Pamiętam też czasy, jak tata grał tutaj, na Śląsku, gdzie praktycznie wszystkie kluby żyły z kopalni. Dlatego jak się mówi o tutejszych legendach, to dla mnie ci górnicy są takimi legendami. Bez tych ludzi i bez kopalń nie byłoby Górnika i wielu innych klubów na Śląsku. To są legendy, bo oni codziennie zjeżdżają do dziury i ciężko pracują. Wybierają sobie jedną drużynę na Śląsku, którą kochają, której kibicują. Nie musi to oczywiście być Górnik. Widać na Śląsku, ile tu jest drużyn, które od tylu lat utrzymują się dzięki węglowi i ludziom ciężko pracującym w kopalniach.
Był pan kiedyś pod ziemią? Na dole kopalni?
– Oczywiście, że byłem. Choć tylko turystycznie, na zwiedzaniu podziemi, chodników.
I jakie wrażenia?
– Co mam powiedzieć? Coś tam zobaczyłem. Domyślam się, jak ciężka to praca. To nie jest tak, jak w biurze sobie siedzisz, okno otworzysz, odetchniesz świeżym powietrzem, fajkę zapalisz i tak dalej. Na kopalni jedziesz na dół i zasuwasz. Harujesz w pocie czoła. Może dlatego ci ludzie są tacy fajni. Mój dziadek, wujkowie wszyscy tak ciężko na dole pracowali. Gdy się ich o to pytam, to dla nich jest to normalne. Nie narzekają, że muszą zjeżdżać do chodników, bo stąd pochodzą. Taki zawód sobie wybrali.
Fajni, normalni, zwykli ludzie?
– Ciężko pracują dla swoich dzieci, swoich rodzin, a ta ciężka praca sprawia, że mają do życia dystans. Są normalni – jak to pan określił. Zresztą cały region, cały Śląsk jest taki normalny w tym dziwnym, dzisiejszym świecie. Tu nie żyje się jak w wielkich miastach, które mają ileś tam pięciogwiazdkowych hoteli i wszystko ocieka luksusem, a ludzie gonią za kasą. Tu nie ma morza, tutaj jest Śląsk i każdy wie, jak on wygląda, ale mi się ten klimat podoba. Podobają mi się ci ludzie, podoba mi się ich charakter. Oczywiście ja też stąd pochodzę i czuję się tutaj dobrze. Gdybym się tutaj źle czuł, tobym tutaj nie mieszkał.
W stolicy Ślązakom zazdroszczą, że u nich wyścig szczurów, a na Górnym Śląsku wciąż chodzą do kościoła, mają te same żony, a w niedzielę na obiad obowiązkowo muszą być śląskie kluski, rolada i modro kapusta!
– Ależ ja to też kocham. I też taki jestem. Każdy człowiek ma swoje podejście do życia i swoje w nim miejsce. Jeden lubi żyć nad morzem, drugi dobrze się czuje w stolicy, a trzeci na Śląsku. Człowiek nigdy nie jest do końca zadowolony, za to Ślązacy nigdy albo mało kiedy narzekają. Górnik też istnieje przez tyle lat dzięki pracy górników. Trzeba tym ludziom cały czas dziękować i grać dla nich. Walczyć na boisku dla tych legend pracujących pod ziemią w kopalniach.
To do kiedy zamierza pan „fedrować” na Roosevelta?
– Przed starością nikt nie ucieknie. Kiedyś przyjdzie taki moment, kiedy trzeba będzie to zauważyć. Na razie gra sprawia mi satysfakcję i czuję się dobrze, grając dla Górnika.
Mieszka pan w Katowicach z żoną Moniką i trójką dzieci: Ludwikiem Gabrielem, który trenuje w Górniku oraz córkami Mayą i malutką Ellą. A w roku 2019 zmarła pana ukochana babcia, którą często pan odwiedzał i z rozrzewnieniem wspomina jej wyśmienitą śląską kuchnię oraz wspólne kopanie piłki.
– Babcia była cudowna. Ale mam wspaniałą żonę, która cały dom i trójkę dzieci ogarnia. Doskonale zna plusy i minusy bycia żoną zawodowego piłkarza i radzi sobie ze wszystkim znakomicie. To też ciężka praca, a ludzie myślą, jak nam jest łatwo. Myślą – oni mają tylko w sobotę te swoje mecze, biegają ledwie 90 minut, grube pieniądze zarabiają i jeszcze marudzą. Tymczasem jest i druga strona medalu. Syna trzeba na trening zawieźć, córkę do szkoły i jeszcze mały dzidziuś w domu wymaga opieki. Ale absolutnie nie narzekam, żeby nie było. Jesteśmy kochającą się rodziną. Teraz żyjemy tutaj, mamy wszyscy śląskie korzenie i charaktery, a ja doskonale wiem, że z rodziną jest najlepiej.
To już wiemy, na czym stoi fundament „Ślązaka sukcesu”. Ale skąd się wziął pana niebywały talent do robienia świetnych biznesów? Wielu piłkarzy roztrwoniło majątki, przegrało życie, a pan czego się nie dotknie, zamienia w złoto.
– Trzeba kochać to, co się robi. Trzeba czuć i lubić ciężką pracę, która jest pasją, bo nic łatwo i samo nie przychodzi. Schodzisz z boiska i zabierasz się za jeszcze cięższą pracę. Trzeba w tym żyć codziennie. Trzeba wykonywać setki telefonów, spotykać się z ludźmi. Samemu dopilnować wszystkiego.
Jest pan w stanie to ogarniać?
– Oczywiście. Na początku trzeba to wszystko było rozkręcić, jak w piłce. Przed meczem ustalamy taktykę, mówimy sobie, jak mamy grać, jak się ustawiać w obronie. Wiemy, że jak zagramy dobrze w defensywie, to wygramy mecz. Tymczasem w meczu wszystko może się zdarzyć, być dalekie od przewidywań i oczekiwań. Tak samo w biznesie. Nie jest tak, że jak sobie coś ułożysz, to zaraz będzie dobrze i zarobisz. Codziennie trzeba liczyć się z czymś nowym, zaskakującym i trzeba ciężko pracować. Pieniądze same nie wylądują na koncie.
Jak rodzą się pana pomysły na biznesy?
– Potrzebni są zaufani partnerzy. Do biznesu z kebabem mam dobrego partnera. Też żyłem w Turcji, sam uwielbiam kebaby i nadal kocham je jeść. Znalazłem partnera, który już miał pomysł na ten biznes. Spotkaliśmy się, pogadaliśmy, dogadaliśmy się i rozkręciliśmy kebabowy biznes. No a potem się go rozwijało. Wymyślało jakąś nową sałatkę, nowe sosy. Decydowało, gdzie kupować mięso, jakie nowe lokalizacje wybrać, z nowymi klientami, itd. Trzeba było dobrać najlepszych, pewnych i sprawdzonych pracowników. Zamówić dla nich ubrania, wystrój wnętrza dobrać. Mógłbym tak bez końca opowiadać, bo jak już wspominałem – nic się samo nie dzieje.
Popularność jest męcząca, tymczasem pan ma czas porozmawiać z każdym czy pojechać z kibicami na wyjazdowy mecz Górnika. Nie gwiazdorzy pan. Nie jest obok ludzi, tylko z nimi.
– Ja to znam, od kiedy miałem 17 lat, gdy stawiałem pierwsze kroki w dorosłej piłce w Kolonii. Dlatego wiem, jak z tym żyć. Czasami, gdy mnie ktoś zaczepi, a ja nie mam czasu, bo jadę po dzieci do szkoły albo mam trening lub zaplanowane jakieś inne zajęcia, to przeproszę i powiem, że nie mam czasu. Znam plusy i minusy tej sytuacji. Łatwiej jest, gdy się wie, jak to wszystko funkcjonuje, dlatego popularność odbieram już na luzie. Nie stresuję się tym.
W zalewie wywiadów, tysięcy pytań, jakie panu zadali dziennikarze, jest jeszcze jakieś, które nie padło? Które gdyby się pan ze mną zamienił rolami, to sam sobie je zadał?
– Nie chcę już niczego nikomu pokazywać, udowadniać, bo wszystko już w życiu pokazałem i wszystkie marzenia spełniłem. Mam cudowną rodzinę. Jestem zdrowy, rodzina jest zdrowa. Moje biznesy dobrze się kręcą. Spełniłem marzenie, żeby przyjść do Górnika. Gram w Zabrzu już któryś sezon. W reprezentacji Niemiec rozegrałem ponad 130 meczów. I to wszystko osiągnął chłopak z malutkiej Sośnicy, więc byłbym bardzo głupi, gdybym nie cieszył się z tego, co osiągnąłem.
I wciąż strzela pan fantastyczne bramki na polskich boiskach.
– Jak chociażby kiedyś z Ruchem, która dała nam zwycięstwo i była pięknym dodatkiem do tego, co robię (śmiech). Takie mecze, jak z Ruchem czy Legią, są fajne. Jak skończę karierę, to powiem, że w fajnych meczach grałem. Czy to było w Kolonii, Anglii, Japonii, Turcji czy Polsce. Po to się żyje piłką, by w takich meczach grać. Przy pełnym stadionie, fajnej atmosferze, a gdy się jeszcze wygrywa i strzela bramkę, to nastrój nie może być inny jak super fajny.
Choć z drugiej strony ma pan na pieńku z kibicami Legii, którzy zawsze próbują pana prowokować. To ta negatywna strona piłki?
– Na luzie. Znam inne derby czy klasyk, gdzie atmosfera była o wiele gorsza. I więcej było „dymu” na stadionach. Ponad 60 tysięcy gardeł coś krzyczało pod moim i mojego zespołu adresem. Jak się gra derby w Kolonii, Stambule albo mecz Arsenal – Tottenham, to atmosfera jest zdecydowanie bardziej napięta i głośniejsza niż w Polsce. Dlatego nie jadę na Łazienkowską i jestem wystraszony. Jadę tam, by wygrać mecz, pokazać się z jak najlepszej strony. I o to w tym wszystkim chodzi. A że ktoś wywiesi plakaty, banery przeciwko mnie czy Górnikowi, to jest takie prawo kibiców. Nawet mi się podoba. Nie polecę do nikogo na skargę, że na mnie coś wisiało, że kibice gwizdali albo wyzywali. To jest piłka nożna, poznałem ją także od strony kibiców. Oni zawsze bronią swojego klubu, jemu kibicują, mają swoje nastawienie do rywali i tak to ma wyglądać. Oczywiście wszystko ma swoje granice. Jeśli są przekroczone, to oczywiście trzeba reagować. Ale kibicowanie ukochanemu klubowi – jak najbardziej!
Rozmawiał Zbigniew Cieńciała