Do legendy Ruchu mi daleko
Rozmowa z Tomaszem Foszmańczykiem, byłym kapitanem Ruchu Chorzów, obecnie dyrektorem sportowym „Niebieskich”
Poniżej przedstawiamy wywiad, jakiego udzielił „Sportowi” popularny „Fosa”. W czerwcu rozegrał swój ostatni mecz w karierze, wygrany na Stadionie Śląskim z Cracovią. Od tamtej pory nie udzielił mediom żadnego wywiadu, rzucając się w wir pracy dyrektora sportowego Ruchu. Z tego powodu rozmowę podzieliliśmy na dwie części. Jedna dotyczy kariery piłkarza, druga – pracy dyrektora. Zapraszamy na pierwszą z nich. Kolejna ukaże się w następnym wydaniu „Sportu”.
Jakie były kulisy pana odejścia na piłkarską emeryturę?
– Zaczęło mi to chodzić po głowie na przestrzeni ostatniej rundy. Widziałem po sobie, że fizycznie każdy następny rok będzie trudniejszy. Chciałem być zapamiętany przez ludzi, kibiców, ale też chłopaków z szatni jako gość, który jest w zespole nie ze względu za zasługi, ale dlatego, że dobrze wygląda i gra w piłkę. Chciałem skończyć teraz i nie być dla nikogo obciążeniem.
To była trudna decyzja? Z jednej strony zamyka się 20-letni rozdział, z drugiej – jak pan wspomniał – fizycznie mógłby być już problem z wykonywaniem zawodu.
– Wiadomo, że sam moment odejścia był przykry i przygnębiający, jednak ogólnie to nie była jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu. Dojrzewałem do niej tak, jak każdy sportowiec. Miałem świadomość, że prędzej czy później to nastąpi. Wiedziałem, co chcę robić po zakończeniu kariery piłkarskiej. Oczywiście nie miałem pewności, że zostanę dyrektorem, ale miałem na siebie plan A, B i C. Jeden z nich teraz wdrażam i dlatego było mi łatwiej.
Jakie to były plany?
– Mogłem być trenerem. Mogłem grać w piłkę na niższym poziomie i łączyć to z trenowaniem. Mogłem być też dyrektorem akademii w Ruchu i pomagać drugiej drużynie. Planów było sporo. Myślałem też nad otworzeniem swojej szkoły treningu, co nadal jest w mojej głowie i może w przyszłości to zrealizuję.
Debiutował pan w seniorskim futbolu jako 17-latek. A jak to się w ogóle stało, że zaczął pan grać w piłkę?
– Tak jak u większości chłopaków tata chciał, żebyśmy z bratem – dwa lata starszym – grali w piłkę. Zaprowadził nas do Polonii Bytom i tam trenowaliśmy. Miałem sześć lat i nie było wtedy mojego rocznika. Trenerem mojego brata była natomiast jedna z legend Polonii, Kazimierz Trampisz. Powiedział mi on, że mogę z nimi zostać, mimo że byłem bardzo niskim chłopakiem. Podobało mu się jednak, jak zaczynam grać w piłkę, jak ją rozumiem, więc zostałem ze starszymi.
„Tata chciał” – bez niego nie byłby pan piłkarzem?
– Myślę, że byłoby ciężko. Tata też był trenerem, ale nie na jakimś wysokim poziomie. Od samego początku piłka była więc obecna w życiu moim i brata.
Do Ruchu trafił pan w wieku 13 lat.
– W Ruchu tworzyli wtedy naprawdę mocny rocznik 1986. Zbierali wyróżniających się chłopaków z regionu i pobliskich klubów. Faktycznie, stworzyli silną drużynę. Razem ze mną z Bytomia przyszli Ariel Lindner, Marian Pogorzałek z Orzecha, Rafał Wawrzyńczok z Piekar, później Mateusz Markiewicz. Jak na ten rocznik to mocne nazwiska. Przełożyło się to na duże sukcesy.
Ludzie z Bytomia chodzą na mecze Ruchu, ale u siebie w mieście – w przeciwieństwie na przykład do Świętochłowic czy Piekar Śląskich – mają mocną markę, jaką jest Polonia Bytom, a są też jeszcze Szombierki. Jak to się stało, że pan akurat został „Niebieski”?
– Wiadomo, że grałem w Bytomiu i kibicowałem Polonii, bo to naturalne. Podawałem tam piłki i nie miałem nic przeciwko temu, jeśli miałbym tam zostać. W Ruchu przedstawiono mi jednak ciekawy projekt zespołu. Byłem też świadomy, że warunki i perspektywy, które panowały wówczas w Chorzowie, to był tak mocny magnes, że poszło to właśnie w tym kierunku.
Z perspektywy czasu może pan spojrzeć na młodego siebie i ocenić, jaki czynnik miał największy wpływ na to, że pana kariera potoczyła się tak, a nie inaczej?
– Coś, co było obecne w czasie całej mojej kariery i przygody z piłką, to to, co zaszczepił we mnie tata, czyli brak marudzenia czy narzekania, kiedy coś się nie udawało albo bolało. Nie było odpuszczania. Gdy z bratem szukaliśmy jakichś wymówek lub narzekaliśmy, że nas coś boli po meczu, to dostawaliśmy burę. Tata nas krótko trzymał i nie pozwalał na narzekanie. To taki nasz śląski gen, który został nam zaszczepiony, mimo że tata nie jest rodowitym Ślązakiem. Fajnie, że miał taki charakter, bo to zostało ze mną do samego końca. Nie pozwalałem, żeby potem w szatni było marudzenie, a jeśli już się pojawiało – to dosłownie na chwilę.
I znów, patrząc z perspektywy czasu i tego, jak się potoczył świat – kim byłby Tomasz Foszmańczyk, gdyby nie został piłkarzem?
– Kiedy zacząłem już grać w piłkę, wiedziałem, że jeśli wydarzyłoby się po drodze coś, co by wymusiło zakończenie kariery, to i tak zostałbym w futbolu. Byłbym pewnie trenerem i został przy zawodowej piłce, tak mi się wydaje. A jeśli nie, to pewnie coś z informatyką, tym bardziej że dzisiaj... to wszystko łączy się z piłką. Napłynął taki trend, że zbiera się i wykorzystuje mnóstwo danych. Myślę, że na pewno bym się w tym odnalazł.
W seniorskiej karierze miał pan 11 klubów, w tym dwa razy Ruch Chorzów. To dość dużo jak na 21 lat kariery. Z czego to wynikało?
– Ciężko powiedzieć. Z kilku klubów odchodziłem z własnej woli, głównie na początku – jak GKS Jastrzębie, Raków Częstochowa, Ruch Radzionków. Nie ze względu na to, że mi się nie podobało, tylko pod względem organizacyjnym te kluby były w kiepskiej formie i ciężko było zostać gdzieś, gdzie przez wiele miesięcy – na przykład w Radzionkowie – nie było płacone. Nikt mnie nie wyrzucał, zmuszała mnie do tego sytuacja. Gdyby odliczyć te drużyny, to wyglądałoby to inaczej. Kilka fajnych lat spędziłem w Termalice, oczywiście też w Chorzowie. Trzeba też wspomnieć o jednej rzeczy. Kiedy jako młody chłopak trafiłem już do seniorskiego zespołu i po trzech latach w Ruchu wiedziałem, że nie będę grał, to nie byłem zawodnikiem, który chce na siłę zostać, grzać ławę i tylko czasami jeździć na mecze. Szukałem swojego miejsca wyłącznie tam, gdzie mogłem grać. Stąd też późniejsze wypożyczenia. To były moje świadome decyzje i myślę, że z perspektywy czasu one się obroniły. Najważniejsze jest to, żeby młody piłkarz występował na dobrym poziomie, nawet jeśli zejdzie ligę niżej. Tak do tego podchodziłem i to mi się sprawdziło.
Żałuje pan jakiegoś wyboru?
– Nie żałuję. Każdy klub coś dał i nauczył. Jeden dał więcej pozytywnego, drugi więcej negatywnego. Sumując to wszystko, niczego nie żałuję.
Wspominał pan kiedyś, że w trakcie kariery kilkakrotnie pukał do drzwi Ruchu, ale te się nie otwierały. Dlaczego?
– Praktycznie za każdym razem, gdy kończyłem gdzieś kontrakt, pierwsze, co robiłem, to prosiłem mojego menadżera, żeby zadzwonił do Chorzowa i spytał, czy byłby jakiś temat. Chciałem tu wrócić i bodajże trzy razy próbowałem. Czemu się nie udało, trzeba pytać tych, którzy wtedy decydowali. Ja się nie obrażałem, szedłem dalej i wiedziałem, że prędzej czy później tutaj trafię.
Zaliczył pan 56 meczów w ekstraklasie. Czuje pan, że mogło być więcej?
– Mam świadomość, że tak. Nie lubię jednak rozpatrywać tego poprzez porównywanie się do kogoś innego. Każdy ma swoją drogę. Wiadomo, że jest wielu piłkarzy, którzy „nabili” więcej meczów. Każdy pracuje na swój sposób. U mnie nie jest to jakaś duża liczba, ale nie narzekam. Grałem w piłkę regularnie przez wiele lat, a nabijanie tylko i wyłącznie spotkań w ekstraklasie nie jest aż tak istotne.
Współpracował pan z wieloma trenerami. Najwięcej meczów rozegrał pod Piotrem Mandryszem, Jarosławem Skrobaczem, Łukaszem Beretą czy Jerzym Brzęczkiem. Czy któryś odcisnął na panu szczególne piętno, przychodzi na myśl jako pierwszy?
– Dużo zrobił dla mnie trener Mandrysz. W końcu zobaczył we mnie zawodnika, który może grać na „dziesiątce” i poruszać się między strefami. Widział, że potrafię to robić. Ściągnął mnie ze skrzydła do środka i to był jeden z najważniejszych momentów, bo w Termalice naprawdę dobrze grałem. Zespół tak samo czerpał z tego korzyści. Jeśli miałbym wymieniać, to pewnie trenera Mandrysza, właśnie za to spojrzenie i decyzje. Wiedziałem, że ciągle... szukał kogoś lepszego (śmiech). Po latach rozmawialiśmy na ten temat, chciał kogoś ściągnąć do wzmocnienia ofensywy, ale zawsze się okazywało, że „Fosa” zostaje w składzie i wcale nie jest tak łatwo go zastąpić. Wspomniałbym też trenera Brzęczka, który dał mi dużą swobodę w graniu. Kiedy u niego grałem, zdobywałem najwięcej bramek.
Słynny okrzyk „z Bogiem i po zwycięstwo” również wziął się od trenera Brzęczka.
– Zgadza się, to również od niego zaczerpnąłem. Ogólnie bardzo pozytywnie wspominam współpracę z nim. Zarówno z trenerem całościowo, ale również do mnie osobiście miał super podejście, mieliśmy znakomite relacje.
Pożegnalny mecz z Cracovią wywołał u Tomasza Foszmańczyka mnóstwo emocji i łzy wzruszenia. Fot. Marcin Bulanda/PressFocus
Można pana nazwać specjalistą od awansów – Jastrzębie, pośrednio Polonia, Bruk-Bet, trzy razy Ruch...
– Śmialiśmy się, że w sezonie 2006/07 zrobiłem cztery awanse. Jesienią byłem w Polonii, która awansowała do ekstraklasy, wiosną awansowaliśmy z Jastrzębiem na jej zaplecze, a po jakiejś kontuzji zagrałem tam również jeden mecz w rezerwach, które... awansowały do IV ligi. Dodatkowo do najwyższej ligi awansował Ruch, z którego byłem przecież do tych zespołów wypożyczony (śmiech).
Awansować nie udało się w szalonym sezonie 2016/17 I ligi, ale za to – wówczas w barwach GieKSy – zanotował pan najlepszy sezon indywidualny, 9 goli i 5 asyst.
– U trenera Brzęczka czułem się wtedy naprawdę bardzo dobrze. Wykorzystał to, że potrafię grać na „dziesiątce”, ale ustawił mnie na skrzydle. Skorzystał z tego, że trener Mandrysz przesunął mnie do środka, przez co grałem takiego „fałszywego skrzydłowego”, a Alan Czerwiński biegał po linii i miał bardzo dużo asyst. Fajnie układała się nasza współpraca. Sezon był zwariowany, przez cały czas byliśmy w czubie, ale na sam koniec było mocne rozczarowanie.
Kiedy dołączał pan do Ruchu zimą 2019 roku, nikt nie przypuszczał, jaka historia napisze się w Chorzowie. Czego pan się wtedy spodziewał?
– W ogóle nie spodziewałem się, że spadniemy wtedy do III ligi. Przychodząc tu, wiedziałem, jacy piłkarze są w szatni, był trener Marek Wleciałowski. Jakość była zachowana i stać było zespół na więcej niż bicie się o utrzymanie. Potoczyło się jednak tak źle, że od mojego powrotu wygraliśmy tylko raz, z Rybnikiem u siebie 3:0 i... tyle. Byli dobrzy piłkarze, ale nie było drużyny. Ona zbudowała się dopiero później, w bólach, ale na szczęście się udało.
To wszystko, co działo się wokół Ruchu, różnego rodzaju problemy, nie zniechęcały pana do przyjścia?
– Świadomie podjąłem decyzję, że odchodzę z Chojnic i rozwiązuję kontrakt, żeby pomóc Ruchowi w utrzymaniu. Nie przychodziłem tu tylko na dwa-trzy miesiące, ale z perspektywą pozostania na kolejne sezony. Ambicjonalnie do tego podchodząc, mogłem skorzystać z innych propozycji, ale mimo problemów i tego wszystkiego, co się działo, podświadomie wierzyłem, że Ruch zawsze będzie istniał i że są wokół niego ludzie, którzy nie pozwolą mu upaść.
Często mówi się w piłce o finansach, ale rzadko o tym, że piłkarz to też człowiek, pracownik i ma swoją rodzinę. Jak ona reagowała na zmiany kontraktowe? Bo w Chorzowie doszło do sytuacji, że negocjując nową umowę, zaproponował pan prezesowi Siemianowskiemu... niższą stawkę, niż on przedstawił panu.
– To wychodziło naturalnie. W domu żona rozumiała, do jakiego klubu trafiliśmy i że najlepsze finansowe aspekty mojej kariery są już za nami. Wiedziałem, że aby klub funkcjonował normalnie i stabilnie, żeby obietnice prezesa Siemianowskiego zostały spełnione, to trzeba było iść na jakieś ustępstwa. Mogłem się na to nie godzić – prezes pewnie zorganizowałby to jakoś tak, aby wszystko było na czas – ale chciałem też pomóc i wziąć odpowiedzialność za to, co się działo w Ruchu.
W ekstraklasie „Fosa” był ostatnio bardzo eksponowaną postacią – wszystkie akcje marketingowe, ważniejsze konferencje, eventy, płomienne przemowy przed meczem. Kapitan był wszędzie, ale... nie na boisku, gdzie spędził tylko około 250 minut, choć na ogół kapitanowie grają regularnie, często są sportowymi liderami. Nie gryzło to pana w jakiś sposób, nie wpływało na samoocenę?
– To zależy, jak kto do tego podchodzi. Nie występował u mnie przerost ambicji i miałem świadomość, w jakim jestem miejscu, jak wyglądam fizycznie na tle chłopaków, bo piłkarsko zawsze bym się obronił. Widziałem, jak chłopcy trenują, jak dużo dają z siebie i jak wiele to mnie kosztuje, żeby im dorównać. Miałem pełną świadomość, że nie tyle nie zasługuję na grę w pierwszym składzie, co uznałem świadomie swoją rolę w drużynie. Nikt mi nie musiał tego tłumaczyć. To bardziej ja rozmawiałem z trenerami i uspokajałem, żeby na siłę nie próbowali mnie zadowalać i robili swoje, podejmowali decyzje takie, jakie uważają za słuszne. Szanowałem każdą. Jeśli miałem grać, to grałem, jeżeli nie grałem – nie miałem z tym problemu. Oczywiście, zawsze była złość sportowa, ale rozsądek i świadomość pozycji w drużynie wygrywały. Nawet przez moment nie miałem chwili, że mnie to uwierało czy sprawiało, że moja pewność siebie malała, a respekt u chłopaków spadał. Tak nie było.
Kiedy Ruch piął się od III ligi, każdy pana znał i wiedział, czego dokonał. Jednak w ekstraklasie, przede wszystkim zimą, przyszło do zespołu wielu obcokrajowców i doświadczonych ligowców, którzy nawet nie patrzyli na I ligę. Nie obawiał się pan, że może utracić nieco autorytetu? „Chłopie, co ty mi tu będziesz gadał, jak nawet nie grasz”.
– Ci, którzy przychodzili – zresztą nadal tak się dzieje – wiedzieli, dokąd trafiają. Oglądają chociażby kulisy robione przez Asceta (najważniejsza osoba w Ruch TV – przyp. red.). Soma Novothny powiedział mi kiedyś, że jednym z powodów, dla których wybrał nasz klub, a nie inny z tej samej ligi, było to, że obejrzał kulisy i zobaczył jedną z moich przemów. Powiedział żonie, że on chce grać w tym klubie i w szatni u tego gościa. Myślę, że oni wiedzieli, że na boisku nie jestem najważniejszą postacią, ale to nie miało dla nich większego znaczenia.
Wielkie Derby Śląska, Stadion Śląski, wspólna konferencja przedmeczowa. Ruch reprezentuje pan, a waszego odwiecznego rywala Lukas Podolski – mistrz świata, niezwykle bogate CV, piłkarz wpływający na wyobraźnię każdego kibica ekstraklasy, wielki format. Wprost mówi, że – co najmniej – nie lubi Ruchu. Patrząc z boku, można było spekulować, że ma nad panem przewagę psychologiczną. Trudno siedziało się na takiej konferencji?
– Jeśli chodzi o Lukasa Podolskiego, przede wszystkim trzeba szanować postacie, które są w takich klubach. Co mi się u niego podoba, to że jest prawdziwy i mówi to, co myśli. Nie lubi Ruchu? Oczywiście. My też nie lubimy Górnika, ja nie lubię Górnika. Nie lubi Ruchu, ale mówi, że go szanuje i chciałby, aby był w ekstraklasie. Myślę tak samo. Nie sympatyzuję z Górnikiem, ale chciałbym, żeby derby były rozgrywane regularnie. To piłkarskie święto. Podczas konferencji nie czułem się w żaden sposób przytłoczony. Cieszyłem się, że razem możemy wziąć w niej udział i to mi się podobało.
Jak wyglądają kulisy takich derbowych konferencji? Luźna gadka czy sztywna rozmowa o pogodzie, ze spojrzeniami spode łba?
– Jest bardzo spokojnie. Dużo kurtuazji, normalnych rozmów. Wiadomo, że one nie są długie, ale zawsze zamieni się kilka słów z trenerem czy piłkarzem. Nie ma co się doszukiwać tutaj jakichś złowrogich działań.
Czuje się pan legendą Ruchu Chorzów?
– Na pewno nie. Wizerunki legend znajdują się na stadionie. Kiedy będzie nowy obiekt, na pewno zrobimy coś, żeby znalazły tam swoje miejsce. Nie porównuję się do żadnych legend i ikon klubu.
Tym legendom było łatwiej. Ruch był jednym z największych klubów, grał o mistrzostwa, ale żadna z nich nie była kapitanem na czwartym poziomie rozgrywkowym i nie zaprowadziła go z powrotem do elity.
– Do legendy mi daleko. Cieszę się, że przez te wszystkie lata zapracowałem na szacunek ludzi w naszym środowisku i to jest dla mnie mega ważne.
Rozmawiał Piotr Tubacki
TOMASZ FOSZMAŃCZYK
ur. 7 lutego 1986 r. w Bytomiu
Kariera:
2006 Ruch Chorzów
2006 Polonia Bytom
2007 GKS Jastrzębie
2008-09 Raków
2010-11 Ruch Radzionków
2011-12 Warta Poznań
2012-13 Korona Kielce
2013-16 Termalica Bruk-Bet
2016-18 GKS Katowice
2018 Chojniczanka
2019-2024 Ruch Chorzów