Sport

Deszcz bębnił o bruk

Australijka Grace Brown i Belg Remco Evenepoel mistrzami w jeździe indywidualnej na czas.

Remco Evenepoel na Placu Bastylii... Fot. PAP/EPA

Zarówno kobiety, jak i mężczyźni mieli do pokonania taką samą trasę (32,4 km). Startowali spod Pałacu Inwalidów, gdzie spoczywa Napoleon i kierowali się na wschód stolicy Francji do Lasku Vincennes, skąd wracali do centrum Paryża, żeby zakończyć rywalizację na moście Aleksandra III nad Sekwaną. Na płaskim jak stół odcinku można było osiągać duże prędkości. W zasadzie jedyna, ale za to bardzo poważna, trudność to deszcz, przez który droga stała się mokra i niebezpieczna (zwłaszcza ta z wymalowanymi pasami i wyłożona brukiem). Sporo było upadków, szczególnie w wyścigu pań. Na śliskiej szosie przewracały się zresztą nie tylko zawodniczki - upadł także mechanik, który podawał zapasowy rower. 

Wśród kobiet zdecydowanie najlepsza okazała się Grace Brown. Mistrzyni Australii następną zawodniczkę wyprzedziła o ponad półtorej minuty! - Mam nadzieję, że zainspiruję tym innych sportowców z mojego kraju do przekraczania granic i osiągania podobnych wyników - podkreślała 32-latka, która świetnie prezentuje się w ostatnim w jej karierze sezonie. Zażarta walka toczyła się o srebrny medal. Ostatecznie wygrała ją Brytyjka Anna Henderson, która o ledwie sekundę wyprzedziła aktualną mistrzynię świata, Amerykankę Chloe Dygert. 

Zarówno Marta Lach, dla której to drugie igrzyska, jak i debiutantka Agnieszka Skalniak-Sójka na mecie zapewniały, że dały z siebie wszystko. Zajęły odpowiednio 18. i 12. miejsce w stawce 35 zawodniczek, ale byłyby wyżej, gdyby nie przebita opona tej pierwszej i upadek na rondzie drugiej. - Do tego momentu czułam się bardzo dobrze. Potem już wiadomo - zadziałała psychika, do tego wszystko bolało - relacjonowała Agnieszka Skalniak-Sójka. Siódma zawodniczka ostatnich mistrzostw świata teraz liczyła na miejsce w ósemce, ale kraksa ją tego pozbawiła.

U mężczyzn także nie było niespodzianek. Wygrał Remco Evenepoel, który prowadził od początku do końca i do tytułu mistrza świata dołożył olimpijskie złoto. - Przez moje ciało przechodzi teraz wiele emocji. To jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu - przyznał 24-letni Belg, który ze szczęścia się popłakał. 

Na starcie pojawili się wszyscy najmocniejsi w tej specjalności z wyjątkiem dwóch Słoweńców. Primoż Roglić nie mógł bronić wywalczonego w Tokio tytułu z powodu kontuzji, natomiast zwycięzca tegorocznych Giro d'Italia i Tour de France, Tadej Pogaczar, tłumaczył swoją nieobecność zmęczeniem. To wersja oficjalna, ale słoweński dominator nie pojawił się w Paryżu zapewne w ramach protestu z powodu braku powołania do kolarskiej reprezentacji tego kraju jego życiowej partnerki, Urszki Żigart.

Za plecami Evenepoela, który mimo trudnych warunków pokonał trasę ze średnią prędkością blisko 54 km/h, rozgrywał się zacięty bój o pozostałe medale. Toczyli go trzej kolarze. Srebro przypadło włoskiemu mistrzowi Filippo Gannie, a brąz rodakowi zwycięzcy Woutowi van Aertowi. 4. miejsce zajął potężny Brytyjczyk Joshua Tarling, który przegrał z Belgiem o dwie sekundy. Medal odebrał mu defekt i wymiana roweru. 

Michał Kwiatkowski, nasz jedynak w tym wyścigu, zajął 23. pozycję wśród 32 sklasyfikowanych. Do zwycięzcy stracił ponad dwie i pół minuty. - To nie było tylko przetarcie, bo jechałem mocno, ale nie ryzykowałem w tych warunkach. Wiadomo było, że w czasówce nie walczę o pełną pulę - relacjonował 34-latek, dla którego to czwarte i być może ostatnie igrzyska. 

Od momentu otrzymania olimpijskiej nominacji dla Kwiatkowskiego w stolicy Francji liczył się właściwie tylko wyścig ze startu wspólnego. - Teraz wylatuję z Paryża, żeby móc się przygotowywać, bo tutaj w mieście nie ma jak. Nastawiam się na każdy scenariusz w walce o olimpijskie medale. Czuję trochę, jakbym jechał na klasyk gdzieś w Belgii - zaznaczył. 

Kwiatkowski, ponownie jako nasz jedyny reprezentant, wystartuje w sobotę (3 sierpnia), natomiast trzy Polki (Lach, Skalniak-Sójka i Katarzyna Niewiadoma) powalczą o medale w wyścigu ze startu wspólnego dzień później.

Grzegorz Kaczmarzyk