Niepotrzebne były okulary, aby zobaczyć, kto zasłużenie wygrał niedzielne derby Łodzi. Fot. Artur Kraszewski/Press Focus


Derby dla Widzewa!

Po golach w drugiej połowie widzewiacy podkreślili swoją piłkarską przewagę w Łodzi.


To nie 15-rundowa walka bokserska zawodowców, tylko mecz piłkarski, który składa się z dwóch części. W tej sytuacji poświęcić całą pierwszą połowę na rozpoznanie rywala to przesada. Emocji w tej części spotkania było więc niewiele, a lekka przewaga Widzewa (bardzo lekka – musza albo nawet wręcz papierowa) nie mogła przechylić szali na korzyść tej drużyny. Bartłomiej Pawłowski strzelił raz z dobrej pozycji, ale dramatycznie niecelnie. Ta przewaga terytorialna wynikała przede wszystkim stąd, że Widzew przenosił akcję pod bramkę przerzutami z własnej połowy albo głęboko ze skrzydeł. ŁKS z kolei zdobywał teren indywidualnymi rajdami i dryblingiem, w czym wyżywali się Kay Tejan i Husein Balić.


Tego się oczekuje

Najwyraźniej lepsze wnioski wyciągnęli z tego prawie 50-minutowego zwiadu goście z Widzewa, bo gra w drugiej połowie stała się jednostronna. To już nie były ciosy wagi lekkiej i nawet nie lekkośredniej, bo każdy mógł zakończyć się nokautem. Piłkarze Widzewa strzelali na bramkę 15 razy (przed przerwą 4), z tego co najmniej połowę można zaliczyć do sytuacji bramkowych. Sygnał do ataku dał Pawłowski, strzelając groźnie w 47 minucie. Aleksander Bobek obronił, ale był bezradny trzy minuty później, choć na szczęście dla niego i drużyny – piłka po uderzeniu Frana Alvareza trafiła w słupek. Kolejna akcja z udziałem Alvareza to już był gol. Po jego precyzyjnym dośrodkowaniu Jordi Sanchez wygrał walkę w powietrzu z Rahilem Mammedovem i strzelił na tyle dokładnie, że Bobek piłki nie sięgnął. Był to bodaj pierwszy jego kontakt z piłką, przynajmniej taki, który dało się zauważyć. Jak ocenić grę takiego zawodnika? Zrobił to, czego oczekuje się od środkowego napastnika. Zdobył bramkę i zmieniony w końcówce mógł odbyć rundę honorową obok widzewskiego sektora na stadionie. 


Pechowa „asysta”

0:1 to oczywiście nie nokaut, ale gospodarzom spod Dworca Kaliskiego sił ubywało z każdą minutą, a przedłużenie gry przez sędziego aż o 13 minut (przerwy spowodowane zadymieniem boiska) stało się dla nich wręcz torturą. W pierwszej połowie Tejan, a szczególnie Balić, kilka razy poradzili sobie z widzewską obroną. Później jednak bezradnie odbijali się od Żyry, Zielińskiego i Ibizy, który miał nawet czas i energię, by dwukrotnie zagrozić bramce Bobka. Zaś Andrejs Ciganiks, czwarty z defensywnego kwartetu gości, w zasadzie od początku grał jako atakujący skrzydłowy.

Kontuzja Marka Hanouska nie popsuła Widzewowi szyków, bo Dominik Kun poniżej przyzwoitego poziomu nigdy nie schodzi i z powodzeniem go zastąpił. W pierwszej połowie niemrawo grał Fabio Nunes, ale to on dobił ostatecznie ŁKS. Dostał piłkę od Antoniego Klimka, strzelił z woleja, ale piłka lecąca na aut trafiła w Thiago Ceijasa z ŁKS-u i… wróciła do Nunesa, a tym razem jego wolej był już precyzyjny. Czy po to Ceijas wszedł do gry, by zaliczyć taką asystę przy golu Nunesa?


Pobożne życzenia

Każdy z widzewiaków miał swoje udane epizody w tym meczu, ale docenić trzeba też Bartłomieja Pawłowskiego – za cały mecz, a nie za pojedynczą akcję, asystę czy gola. To on stanowił oś drużyny, dostrzegał kolegów, będących w lepszej pozycji, sam też pięciokrotnie strzelał na bramkę.

Po 10 latach i prawie czterech miesiącach znów zagrał w polskiej drużynie Rafał Gikiewicz. Miał dłuższą przerwę w treningach, bo jesienią w Turcji już nie grał, ale trener bramkarzy w Widzewie Andrzej Woźniak ręczył za niego. Trafił na dobry mecz w ramach aklimatyzacji. Nie napracował się zanadto, ale „poczuł atmosferę” – zwłaszcza wtedy, gdy za jego bramką odpalono race i trzeba było uciekać na świeże powietrze.

Smutno wyglądał po ostatnim gwizdku rozpięty na ogrodzeniu baner „ŁKS władcy miasta Łodzi”. To pobożne życzenia, oderwane od rzeczywistości: w Łodzi w tym sezonie rządzi Widzew.


Wojciech Filipiak