Czerwony debiut
Wiktor Biedrzycki inaczej wyobrażał sobie pierwsze spotkanie w nowych barwach.
WISŁA KRAKÓW
Nowy piłkarz przywitał się z Wisłą bezpośrednią czerwoną kartką, przedłużając do czterech serię ligowych spotkań krakowian granych w osłabieniu. Wykluczenia były tylko jednym ze starych grzechów tego zespołu, które wróciły wraz z pierwszym ligowym spotkaniem.
Trzecie czerwona
Trener krakowian postanowił dać odpocząć Alanowi Urydze, ale kapitan musiał pojawić się na murawie, by wypełnić lukę po wyrzuconym kilka minut wcześniej Wiktorze Biedrzyckim. - Przydarzył mi się błąd, który biorę „na klatę”. Trochę niefortunna sytuacja, ale nie ma co się z niej tłumaczyć, przyznaję się do błędu. Czułem się w miarę nieźle, do sytuacji z czerwoną kartką solidnie to wyglądało, ale niestety na tej pozycji taka sytuacja rzutuje i ocena na pewno idzie w dół – powiedział zawodnik, który w 57 min sfaulował przed polem karnym Łukasza Zjawińskiego i zgotował niezbyt dobrze dysponowanym tego dnia kolegom z ofensywy jeszcze większe problemy w walce o zwycięstwo, którego nie udało się odnieść. Od początku 2. połowy wiślacy prosili się o problemy. W tyłach wyglądali dużo gorzej niż przed przerwą i tylko kwestią czasu było to, kiedy wybuchnie jakaś bomba. Nim kartkę obejrzał Biedrzycki, blisko samobójczego trafienia po nierozważnym podaniu do bramkarza był jego partner na środku obrony, Joseph Colley.
Kończący jutro 27. urodziny obrońca czerwone kartki zaczął kompletować dopiero w poprzednim sezonie. Rekordowy „zjazd” do szatni zagwarantował sobie w marcu przeciwko Resovii, gdy nawet nie zdążył się dobrze spocić, bo grał tylko sześć minut. Tamto spotkanie od początku nie układało się jego poprzedniej drużynie, Bruk-Betowi Termalice Nieciecza, która musiała grać w podwójnym osłabieniu po kwadransie.
Małe zaskoczenie
Biedrzycki zadebiutował w zespole zdobywcy Pucharu Polski już osiem dni po oficjalnym ogłoszeniu transferu. Był jednak gotowy, bo cały letni okres przygotowawczy przepracował pod okiem Marcina Brosza w Bruk-Becie. Mimo to nie kryje, że był nieco zaskoczony decyzją szkoleniowca Wisły o wystawieniu go od początku w meczu z Polonią Warszawa. – Ale też zdawałem sobie sprawę, że trener dokona kilku zmian, bo gramy co trzy dni i musimy rotować składem. Mamy szeroką kadrę i trener chce z niej skorzystać – wskazuje. Jutro podopieczni Kazimierza Moskala udadzą się do Wiednia, gdzie czeka ich rewanżowe spotkanie II rundy eliminacji Ligi Europy z Rapidem. Pierwsze przegrali 1:2 i na wyjeździe nie będą mogli wyłącznie się bronić, jeżeli chcą sobie dać szansę na awans. Jeżeli nie odrobią strat, pozostaną w pucharach i dalej będą grali w eliminacji Ligi Konferencji. – Nie mamy nic do stracenia. Myślę, że rzucimy się do ataku i mam nadzieję, że to my awansujemy. W drużynie każdy w to wierzy - podkreśla Biedrzycki.
Stare grzechy
Pierwszy ligowy mecz Wisły odświeżył kibicom obrazy z poprzedniego sezonu, których mieli nadzieję już nie oglądać. Do czerwonej kartki i nieporozumieniach w obronie doszła też rażąca nieskuteczność. Podopieczni Moskala nie grali wielkiego meczu, ale mieli sytuacje, z których chociaż jedną powinni wykorzystać. W drugim występie w Wiśle skutecznością nie grzeszył napastnik Łukasz Zwoliński. - Dostałem piłkę trochę za plecy i bardziej ją ratowałem strzałem, więc nie było ani siły, ani precyzji - tłumaczy, dlatego nie wykorzystał zagrania Piotra Starzyńskiego. - Wydaje mi się, że nawet jakbym uderzył tę piłkę do boku, to bramkarz i tak by ją złapał. Sytuacja mogła wydawać się łatwa. Na pewno byłbym pierwszy, który uderzyłby się w klatę, jakbym miał ją na nodze z przodu i bramkarz by mi to obronił, albo bym nie trafił, ale ja ją ratowałem. Piłka była za mną, a nie przede mną. Szkoda. Teraz nie chcę się tłumaczyć, poza tą sytuacją mieliśmy kilka innych, lepszych – dodał.
Michał Knura