Grzegorz Lata w starcu z Giancinto Facchettim podczas MŚ w 1974 roku. Fot. z książka Stefana Grzegorczyka „Gra o medal”


Czekamy na lepsze czasy

Rozmowa z Grzegorzem Latą, dwukrotnym medalistą mistrzostw świata, królem strzelców mundialu '74


Czy postawa którejś drużyny szczególnie pana na Euro zaskoczyła?

- Zaskoczeniem dla mnie jest Turcja, która w 1/8 finału ograła Austrię 2:1. Zobaczymy, jak wypadną Anglicy, którzy wyglądają bardzo niemrawo. Portugalia też wygląda nieszczególnie, bo Cristiano Ronaldo nie wykorzystał nawet rzutu karnego, choć był pewniakiem, takim jak u nas Kazimierz Deyna - pomylił się raz w życiu w meczu z Argentyną podczas mundialu w 1978 roku. Mógł strzelić na 1:1, a przegraliśmy 0:2. Myślę, że po wyłonieniu półfinalistów będzie można postawić u bukmacherów na jakąś drużynę.

Polacy zajęli ostatnie miejsce w grupie. Jak pan ocenia ich postawę?

- W naszej grze było trochę świeżości. Z Holandią straciliśmy przypadkową bramkę po rykoszecie. Z Francją zremisowaliśmy 1:1, ale było widać walkę. Mamy paru zdolnych piłkarzy, którzy wchodzą do kadry. Łukasz Skorupski bronił znakomicie i został zawodnikiem meczu z Francją. W Bolonii jest kluczowym graczem. Jego klub awansował do Ligi Mistrzów. Potencjał jest, ale trzeba to poskładać. Mam nadzieję, że Michał Probierz podoła zadaniu. Trzymam kciuki za chłopaków.

Bramkarz Wojciech Szczęsny zapowiadał, że zakończy grę w reprezentacji, niepewna jest też przyszłość Roberta Lewandowskiego...

- Wiadomo że ktoś odejdzie. Lewandowski ma już 36 lat. Uważam, że powinno się kończyć karierę będąc na topie. Ja odszedłem mając 32 lata. Po meczu z Francją poprosiłem w szatni o ciszę. Podziękowałem trenerowi, całemu sztabowi i zawodnikom, informując, że był to mój ostatni mecz i zostawiam miejsce młodszym kolegom. Trener Piechniczek nie chciał się zgodzić, ale nie miał wyboru. To była moja ostateczna decyzja. W 1984 r. miałem jeszcze pożegnalny mecz z reprezentacją Belgii na stadionie Legii Warszawa. Myślę, że odszedłem w odpowiednim momencie. Kibice pamiętają mnie do dzisiaj.

Jaką przewiduje pan przyszłość reprezentacji Polski?

- Zremisowaliśmy z Francuzami, którzy są typowani do walki o mistrzostwo. Trenera Probierza czeka jeszcze wiele pracy. Zespół jest w przebudowie. Cieszy mnie to, że Wojciech Szczęsny ma następcę, który zna swoje rzemiosło. Jest paru młodych zawodników, z Nicolą Zalewskim na czele, którzy chcą walczyć i biegać. Coś wyrośnie z tej młodzieży. Drużyny nie da się stworzyć w ciągu miesiąca. Dobre jest to, że trener stawia na piłkarzy, którzy grają w swoich klubach. Paulo Sousa i Fernando Santos powoływali piłkarzy z dobrych klubów bez względu na to czy grali. czy nie. Wolę wpuścić na boisko młodego chłopaka, który gra i jest podstawowym zawodnikiem w polskiej lidze.

Ostatni raz Polacy wyszli z grup pod wodzą trenera Adama Nawałki i w ćwierćfinale Euro 2016 przegrali z Portugalią, która wygrała cały turniej.

- Przegraliśmy nieszczęśliwie, bo Kuba Błaszczykowski pomylił się przy rzutach karnych. Moglibyśmy być wyżej. Od tego czasu minęło jednak już osiem lat. Trudno sobie wyobrazić, że mając Czechy, Albanię i Mołdawię w eliminacjach, musieliśmy potem grać w barażach. Po losowaniu dziennikarze świętowali wyjście z grupy. W barażach pokonaliśmy Walię po karnych. Dobrze że się udało, bo to trudny przeciwnik.

Czy uważa pan, że reprezentację powinni prowadzić polscy trenerzy?

- Zawsze byłem za polskimi selekcjonerami. Mieliśmy trzech zagranicznych trenerów. Najlepiej z nich sprawdził się Leo Beenhakker, który pierwszy raz w historii wprowadził nas na Euro, ale zajęliśmy tam zasłużone ostatnie miejsce w grupie. Dwaj Portugalczycy się nie sprawdzili. Jeden uciekł do Brazylii, gdzie pogonili go po trzech miesiącach, a drugi mieszkał w Portugalii i nie znał nawet piłkarzy. Za Probierza podoba mi się to, że zawodnicy zatrzymują się przy dzieciach i rozdają autografy. Wcześniej unikali kibiców, a przecież to jest dla nich reklama.

Czy polscy piłkarze nawiążą jeszcze kiedyś do sukcesów reprezentacji z lat 70. i 80.?

- Zdobyliśmy brązowy medal dwukrotnie. W 1974 roku pod wodzą Kazimierza Górskiego oraz osiem lat później za kadencji Antoniego Piechniczka. To były największe sukcesy polskiej piłki nożnej. Uchowało się trzech „dinozaurów”, którzy wystąpili na obu tych imprezach: Andrzej Szarmach, Władysław Żmuda i ja. Życzę takich sukcesów naszej kadrze. Mamy fajnych zawodników: Roberta Lewandowskiego, Piotra Zielińskiego i młodzież, która się rozpycha. Od paru dekad mamy problemy, a w latach 70. zdobyliśmy jeszcze złoty i srebrny medal olimpijski. Ponadto na MŚ w 1978 roku zajęliśmy piąte miejsce. Reprezentacja Polski była w ścisłej światowej czołówce. Dziś jesteśmy w czwartej dziesiątce.

3 lipca 1974 roku drużyna trenera Górskiego we Frankfurcie przegrała 0:1 z RFN. W środę obchodziliśmy 50. rocznicę „meczu na wodzie”, w którym Polacy nie awansowali do finału mistrzostw świata.

- Obie drużyny miały cztery punkty, ale Niemcy mieli lepszy bilans bramkowy. Im wystarczał remis, a my żeby awansować do finału musieliśmy wygrać, ale w tamtych warunkach trudno było to zrobić. Andrzej Szarmach był kontuzjowany, a w zasadzie ten mecz nie powinien się odbyć. Ubrudziliśmy się w błocie. Piłka zagrana po ziemi zatrzymywała się po dwóch metrach. Tłumaczenie było takie, że 60 tysięcy kibiców zmokło czekając na mecz i musieliby przedłużyć pobyt w hotelach. Mam pretensje do naszych działaczy, bo było pytanie: gramy czy nie gramy? W tych warunkach było ciężko. Przegraliśmy po nieszczęśliwym wybiciu piłki przez naszego obrońcę pod nogi Gerda Muellera, który pięknie strzelił gola. Bohaterem był Sepp Maier, który bronił wszystko. W takich warunkach łatwiej jest się bronić niż atakować. Niemcy zdobyli mistrzostwo świata zasłużenie. Wygrali z Holandią 2:1 w finale, a my zajęliśmy trzecie miejsce. Do dziś czuć niedosyt, choć minęło 50 lat od słynnego meczu na wodzie". Byliśmy przygotowani na piłkę nożną, a nie na waterpolo.

Czy we Frankfurcie były gorsze warunki niż w 2012 roku przed meczem Polska - Anglia, gdy mówiło się o „basenie narodowym”?

- Porównywalne. Na Stadionie Narodowym wybudowanym za ponad dwa miliardy złotych nie wolno było zamknąć dachu, gdy padał deszcz. Nagle zrobiło się bajoro. Kibice zaczęli wbiegać na boisko i do dziś pokazuje się te sceny w mediach.

Na najbliższym mundialu pierwszy raz w historii wystąpi 48 drużyn. Czy Polacy znajdą się wśród 16 europejskich zespołów, które awansują na te mistrzostwa?

- Dwa lata w piłce nożnej to szmat czasu. W przyszłym roku będą eliminacje. Zobaczymy, do jakiej trafimy grupy i z kim zagramy. Z pierwszego miejsce wszyscy wejdą automatycznie, a drużyny z drugich miejsc zagrają w barażach. Wiele zależy od losowania. Myślę, że trener Probierz przygotuje zespół. Mam nadzieję, że pojedziemy na mundial.

System VAR mocno wpłynął na futbol. Jest pan jego zwolennikiem?

- Piłka nożna znacząco zmieniła się przez 50 lat. Z drugiej strony nadal gramy 11 na 11. Jest jedna piłka i trzech sędziów. VAR nie działa idealnie, np. gdy nawet wystający palec dłoni jest odgwizdywany jako spalony. To lekka przesada.

Maciej Gach/PAP


Fot. Piotr Matusewicz/Pressfocus.pl 


50 LAT MINĘŁO

To już pół wieku! W sobotę 6 lipca 1974 r. reprezentacja Polski prowadzona przez Kazimierza Górskiego na X MŚ w Niemczech grała z Brazylią o trzecie miejsce. W spotkaniu wygranym przez biało-czerwonych 1:0 Grzegorz Lato strzelił jedną ze swoich najważniejszych bramek w karierze. Z książki „Gra o medal” Stefana Grzegorczyka: „Jest 74 minuta gry. Wynik 0:0. Jak długo jeszcze – denerwuje się publiczność żądając bramek. Wreszcie w Grzegorzu Latcie budzi się lew. Przedziera się z piłką na połowę Brazylijczyków i kątem oka widzi jak na pozycję wychodzi mu Zdzisław Kapka. Nie, nie poda. Na to bowiem czeka sędzia aby podnieść chorągiewkę. Kapka jest na pozycji spalonej. Lato to nie ten sam zawodnik, co przed dwoma laty, kiedy w takich sytuacjach nie wiedział co robić z sobą i piłką. Pędzi błyskawicznie, ale szybciej myśli i decyduje. Leao wybiega. Lato jeszcze nie strzela. W pewnym momencie wykonuje ruch jakby składał się do strzału, ale jeszcze nie uderza. Bramkarz musi się rzucić. Gdy to robi i leży na ziemi Lato dopiero wówczas kieruje piłkę w prawy róg bramki. 1:0 dla Polski. Mistrz świata przegrywa”. Dla 24-letniego napastnika Stali Mielec było to 7. trafienie w turnieju, które przypieczętowało tytuł króla strzelców dla rewelacyjnego i szybkiego zawodnika.

(zich)