Czas na słowo-klucz
Wiem, że to śmiesznie zabrzmi, ale od dziecka uważałem, że Polska jest piłkarską potęgą.
W związku tym poczuciem miałem dość jasne spojrzenie na rolę selekcjonera Biało-czerwonych oraz sposób, w jaki miałby na to stanowisko przychodzić i odchodzić.
Układ, wydawałoby się, idealny
Wymyśliłem, że mogą obowiązywać proste i jasne zasady zarówno jego zatrudniania, jak i zwalniania. Ich zaletą byłyby z pewnością klarowność i przejrzystość. Sam selekcjoner, wiedząc, co udało mu się osiągnąć z naszą reprezentacją, wiedziałby od razu, czy może liczyć na dalszą z nią pracę.
Model był prosty: każdy selekcjoner reprezentacji Polski podpisywałby kontrakt tylko i wyłącznie do najbliższej wielkiej imprezy: Euro, potem mundialu, Euro, potem mundialu... Miałby dwa wyjścia: brak awansu z grupy – automatyczne odejście, awans z grupy – automatyczne przedłużenie kontaktu o dwa lata. Do nikogo w takim układzie nie da się mieć pretensji. Idealnie!
Nic nie jest jednak dane na zawsze. Mizerność chudych lat naszej drużyny stała się tak trudna do zniesienia, że – pamiętając, że tylko krowa nie zmienia poglądów – zmieniłem pogląd na tę sprawę.
I Klopp byłby bezradny
Ciągłe zawody, bezgłośne szlochanie, podgryzanie w ciszy poduszki przed snem, a to wszystko wywołane spektakularnymi klęskami reprezentacji sprawiło, że postanowiłem zmienić podejście.
Dziś, przeorany przez futbolowe życie, uważam już inaczej. Nie ma bowiem, według mnie, wyjścia – selekcjoner reprezentacji Polski, widząc, w jakim ona jest stanie, musi mieć czas. Znacznie więcej czasu niż dwuletnia kadencja. W mojej opinii, nawet Klopp, Guardiola i Ancelotti nie zdziałaliby nic z polską reprezentacją. Nawet ci giganci trenerki nie potrafiliby raczej wyjść z grupy na wielkim turnieju.
Prawda jest taka, że reprezentacja Polski musi być budowana od nowa, musi przejść zmianę pokoleniową, którą zresztą… przechodzi. Nie da się więc jej zbudować szybko. Nie zrobiłby tego nawet Gandalf czy Saruman. Modlitwy do Saurona też nic by nie dały!
Dziś selekcjonerem reprezentacji jest Michał Probierz, więc właśnie on powinien dostać szansę, mimo generalnie dość mizernego dorobku. Nie wyszedł z grupy podczas ostatnich mistrzostw Europy, ale… kto by wyszedł?
Dziś selekcjoner powinien być spokojny, jeśli mu nie pójdzie. Nie powinien bać się, szukać, eksperymentować, zmieniać. A w piłce nie da się zmienić czegoś na trwale z natychmiastowym efektem.
Mały misiek
Żeby było jasne – nie można w nadgorliwości popaść w reformatorski szał. Nie wolno, w mojej opinii, zaufać selekcjonerowi bez reszty. Ten dany mu czas nie może płynąć bez końca! Udowadnia to historia dziejów reprezentacji, która jest wręcz jednym z symboli futbolu. Anglicy zawsze byli cierpliwi i wyrozumiali, ale czasami ich konserwatyzm i niechęć do zmian przybierały kuriozalne wręcz formy...
Przykład? Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem aż tyle czasu jako selekcjoner dostał Walter Winterbottom – pomnikowa postać angielskiego futbolu, za zasługi otrzymał w 1978 roku tytuł szlachecki, kiedy przeszedł już na emeryturę. Nikt jednak nie obroni jego dorobku na stanowisku selekcjonera reprezentacji Anglii. Fakt, że był jej pierwszym prawdziwym selekcjonerem, a przede wszystkim, że utrzymał tę posadę aż przez 16 lat (1946-62). Za jego rządów Anglia, owszem, aż cztery razy awansowała na mistrzostwa świata, ale to jednak on odpowiada za największą bodaj wizerunkową historię w dziejach angielskiej piłki reprezentacyjnej! Wembley Alfa Ramseya z 1973 to jednak przy tym był „mały misiek”. To było jednak upokorzenie upokorzeń…
Winterbottom objął reprezentację Anglii zaraz po wojnie – na władzach związku zrobił zapewne wrażenie fakt, że wstąpił do RAF, gdzie został szefem treningów fizycznych w ministerstwie lotnictwa. Kiedy został mianowany selekcjonerem, miał ledwie 33 lata. Ciekawe, że równolegle kierował w Anglii drużynami seniorskimi, amatorskimi i młodzieżowymi. Czasy były jednak zupełnie inne...
10:1 czy… 0:1, do cholery?!
Anglicy mieli potwierdzić klasę na pierwszych mistrzostwach świata, w których wzięli udział. W 1950 roku jechali na czwarty mundial do Brazylii po nic innego jak tylko finalne zwycięstwo. 29 czerwca 1950 roku to data, którą najchętniej dumni synowie Albionu by wymazali. Przegrali z drużyną, której wielu nie traktowało poważnie, z samymi angielskimi zawodnikami na czele.
W Stanach Zjednoczonych futbol był w tym czasie sportem postrzeganym jako dziwaczny, w najlepszym razie egzotyczny. Zawodnicy grali za psie pieniądze w lokalnych ligach. Anglicy mieli ich rozjechać, ale przegrali z USA 0:1 po golu napastnika urodzonego na Haiti. W USA wtedy nie było transmisji telewizyjnej – pierwsze informacje o wyniku, przesyłane dalekopisem, odczytywano jako błędne. To nie mieściło się w głowie, więc Amerykanom wydawało się, że Anglia zapewne wygrała 10:0 albo 10:1...
Zdarzyło się – wstyd, ale federacja pozwoliła mu pracować dalej. Odszedł dopiero wtedy, gdy sam zrezygnował, a zrobił to… 12 lat później, w 1962 roku po zwycięskim meczu z Walią.
Szukać, szukać, szukać
Nie twierdzę, że Probierz powinien z Polską pracować tak długo jak Winterbottom z Anglią. Powinien mieć jednak szansę tę reprezentację przebudować, a dziś, żeby to zrobić, potrzeba – to słowo-klucz tego tekstu – „szukać”.
Szukanie wymaga czasu. Michał Probierz powinien go więc dostać.
Paweł Czado