Kibice na Iduna Park Stadion. Czas na fazę pucharową. Fot. Mateusz Porzucek/PressFocus

CZADOBLOG

Paweł Czado

Czas na miód, który misie lubią najbardziej

Podczas wielkich imprez zawsze z żalem żegnamy fazę grupową, ale ekscytacja nie pozwala nam na zbyt długie wspominanie najwspanialszych momentów.

Przecież zaraz czeka nas to, co w piłce nożnej najpiękniejsze: najważniejsze mecze, z których wiele zapamiętamy do końca życia. Tak z pewnością będzie również i tym razem.

Faza grupowa zawsze oddziela chłopców od mężczyzn. Jej zakończenie oznacza przełknięcie niezwykłej dawki meczów. Dlatego z przerażeniem uzmysławiam sobie, że do końca pozostało już ledwie 15 spotkań… To straszne! Na szczęście będą to już jednak przede wszystkim spotkania wagi ciężkiej: klasyki lub wręcz superklasyki, o wspaniałej historii i rachunkach do wyrównania sprzed wielu lat. W decydującą fazę wchodzi też ciekawa jak zwykle rywalizacja o miano czarnego konia.

W tej ostatniej wielkiej stawki nie ma – ścigają się Gruzja, Austria i Słowacja. Na razie największe wrażenie robią Austriacy (wspaniałe zwycięstwo z Holandią) i Gruzini (równie wspaniałe z Portugalią). Teraz będzie już jednak bardziej bezlitośnie, wygrywasz lub giniesz.

Formuła, w której w fazie pucharowej rywalizuje podczas Euro szesnaście drużyn w systemie gilotyny (przegrywający odpada) nie ma długiej historii. Rozgrywki grupowe narodziły się dopiero w 1980 roku, jednak to dopiero trzeci turniej, w którym w fazie pucharowej melduje się 16 drużyn. Finały inaugurujące ten format w 2016 roku polscy kibice pieszczą we wdzięcznej pamięci, bo jeden jedyny raz Polacy dotarli tak daleko, w dodatku zdołali przeskoczyć tę przeszkodę, kończąc za Adama Nawałki przygodę dopiero w ćwierćfinale.

Tym razem Polski zabrakło, ale emocje zapowiadają się i tak niebywałe, również dla polskiego kibica. Prawda jest bowiem taka, że w stawce nie brakuje nikogo z wielkich. Z mistrzów Europy zabraknie tak naprawdę jedynie Greków, bo trudno przecież liczyć nieistniejące już reprezentacje Związku Radzieckiego (majster w 1960) i Czechosłowacji (majster w 1976), choć i tak są przecież niektóre reprezentacje, które wchodziły w ich skład.

Na starcie mamy dwie bitwy, od których już teraz kręci mi się w głowie. W sobotę rywalizują Niemcy z Duńczykami. Wszyscy chyba pamiętamy niezwykłą duńską przygodę z 1992 roku: tamtejsze chłopaki, będąc już na wakacjach, w ostatniej chwili zastąpili na szwedzkich mistrzostwach Europy Jugosławię. Tak im żarło, że w finale pobili zaskoczonych Niemców, którzy mogli spodziewać się wszystkiego, ale nie tego…

Albo starcie Włochy – Szwajcaria. Na poprzednim turnieju w drodze po koronę Italia zlała Helwetów 3:0, nie przegrała z nimi zresztą od ponad 30 lat (ostatnia porażka w 1993 roku). Czy to oznacza, że Szwajcarzy stoją na przegranej pozycji w tej rywalizacji? Hmmmm…. Jeśli ktoś pamięta finały mistrzostw świata w 1954 roku, to wie, że historia wcale nie jest przeciwko nim! Teraźniejszość również: na tym turnieju – w przeciwieństwie do Włochów – nie przegrali jeszcze meczu.

Nie mogę się już doczekać!