CR7 nie dał koszulki

Rozmowa z Euzebiuszem Smolarkiem, byłym reprezentacyjnym napastnikiem, który rzucił na kolana Portugalię

Fot. Norbert Barczyk/Pressfocus.pl

Szukając kontaktu z panem dowiedziałem się w Polskim Związku Piłkarzy, że gdy jest mecz z Portugalią, to wszystkie media w Polsce chcą się z panem spotkać lub porozmawiać. Kolejna informacja była jeszcze mniej zachęcająca - w związku z tym moje szanse na rozmowę z Ebim maleją...

- Jak pan widzi, albo raczej słyszy – oddzwaniam. Ale rzeczywiście - kiedy gramy z Portugalią, mój telefon prawie bez przerwy dzwoni. I pewnie tak na zawsze zostanie, ale nie przeszkadza mi to. W Polsce byłem tydzień temu, teraz jestem w Holandii i przygotowuję się już do listopadowego kongresu w Bari, gdzie będziemy rozmawiać właśnie o tym, czym się zajmujemy w PZP – czyli jak chronić i pomagać piłkarzom potrzebującym wsparcia.

To dziękuję i też chciałbym zacząć rozmowę od mało kreatywnego z tej perspektywy pytania, a może raczej prośby, by opowiedział pan jak się strzela dwie bramki i jeszcze pokonuje Portugalię, której liderem jest wielki Cristiano Ronaldo?

- Jak się strzela dwie bramki Portugalii, to ludzie o tym pamiętają. Zbyt często w historii nie graliśmy przeciwko Portugalii, ale ten mecz był szczególny. Pamiętam, że doping kibiców na Stadionie Śląskim w Chorzowie był niesamowity, ogłuszający i fajnie było, ale przed meczem też czuliśmy ogromną sympatię kibiców. Bardzo lubiłem grać w Chorzowie. Dla mnie to był magiczny stadion, jego kibice, atmosfera. Nic mi tam nie przeszkadzało, nawet te śmieszne trąbki, jak wuwuzele.

I „Kocioł Czarownic” 11 października 2006 roku dwa razy eksplodował, gdy Ebi uciszał pewnych siebie „Os Navegadores” (czyli „Nawigatorów”). A wisienką na torcie była druga bramka, gdy przed strzałem spojrzał pan na chorągiewkę liniowego, czy nie idzie w górę?

- Spojrzałem, bo pomyślałem sobie – po co za dużo biegać, cha cha! A serio - przy drugiej bramce zobaczyłem, że nie było spalonego, bo ułamek sekundy wcześniej pomyślałem, że jestem na pozycji spalonej. Ale gdy chorągiewka nie poszła w górę, to grałem dalej. Ricardo stał na linii i strzeliłem w ten jego róg tylko bardziej w górę. Pamiętam, że Grzegorz Rasiak idealnie zagrał mi piłkę w tempo. A pierwszy gol napędzili Paweł Golański z Jakubem Błaszczykowskim, potem uderzył z okolicy szesnastki Mariusz Lewandowski, dopadłem do odbitej piłki i za chwilę świętowaliśmy z kibicami.

Po 18 minutach Portugalczycy leżeli na Stadionie Śląskim na łopatkach. Ronaldo musiał być gigantycznie zaskoczony tym faktem. To był jego pierwszy mecz przeciwko Polsce. Po meczu powinien poprosić o pana koszulkę...

- Powinien przyjść po koszulkę, a nie poprosił, chyba zagapił się ze złości (śmiech). Jak sobie przypominam, to Portugalczycy byli tak wściekli i rozczarowani, że odmówili wymiany koszulek. Ale ja wtedy nie musiałem mieć koszulki CR7, najważniejsze było zwycięstwo. Tym bardziej, że wszyscy myśleli, że przegramy ten mecz.

Wy tak oczywiście nie myśleliście? Nie mieliście stresu przystępując do konfrontacji z potęgą, czwartą drużyną świata, wicemistrzami Europy?

- To był zespół, w którym nikt nie czuł się gwiazdą, dobrze współpracowaliśmy ze sobą. Nie byliśmy zestresowani, mimo że atmosfera była niesamowita, także wokół kadry, bo wielu czyhało już na głowę holenderskiego selekcjonera, więc było to ważne spotkanie. Ale my o tym nie myśleliśmy, ja też nie odczuwałem absolutnie stresu, bo grałem już na wielkich stadionach, chociażby w Dortmundzie czy Rotterdamie. Jako piłkarze wychodziliśmy na boisko i zawsze chcieliśmy wygrać. Wiedzieliśmy, że na pewno nie będzie łatwo, ale jak się będziemy razem trzymać i zrobimy to, co Leo Beenhakker powiedział na odprawie, to mamy szanse.

Właśnie. Co powiedział Leo w szatni? Podobno o Ronaldo wyraził się trzema równoważnikami zdań – że to taki sam człowiek, wierzy w tego samego Boga, ma dwie nogi, gra nimi w piłkę. Tak było?

- I to wystarczyło. Chodził chwilę po szatni i nic nie mówił. W końcu powiedział: panowie, to jest tylko Portugalia, nie trzeba się bać. Każdy z nas dokładnie wiedział, co robić na boisku. Ufaliśmy mu.

Do dziś uważa się wasz zwycięski występ z Portugalią za najwybitniejszy w najnowszej historii, a w XXI wieku na pewno. Porównywalny tylko z wiktoriami nad ZSRR, Anglią na Stadionie Śląskim, czy z Niemcami za kadencji Adama Nawałki.

- Ważny mecz, ale ja nie byłem zadowolony do końca, bo choć to była fajna sprawa, wiedziałem, że dopiero zaczynaliśmy eliminacje, a chcieliśmy pierwszy raz w historii awansować do EURO 2008. W mojej ocenie dwa gole i wygrana 2:1 z Portugalią wcale nie zajmują pierwszego miejsca. Naturalnie to było wspaniałe uczucie, lecz nie miałem takiej satysfakcji, jak po bramkach zdobytych z Belgią. Wygraliśmy, awans mieliśmy już w kieszeni. Wtedy nerwy puściły, dlatego wyżej stawiam tamten triumf nad Belgią.

No to przejdźmy do clou spotkania z Portugalią w Chorzowie – bo nie było w historii polskiego futbolu takich meczów, w tak topowych imprezach jak mistrzostwa świata czy eliminacje mistrzostw Europy, by najpierw ojciec, a potem syn strzelali bramki i pogrążali tak markowe zespoły!

- To przeszło do historii. Wiedziałem, że tata Włodzimierz był na stadionie, ale niczego mi nie doradzał przed meczem. Byłem napastnikiem, zawsze chciałem strzelać bramki, a czy to była Portugalia, Belgia czy Kazachstan, to dla mnie nie miało takiego znaczenia. Tata nie musiał mi mówić, jak mam grać w reprezentacji. Robiło to za niego moje uczucie dla kraju. Wiedziałem, że trzeba zawsze w reprezentacji dawać z siebie sto procent, a nawet więcej, wtedy będzie dobry wynik.

Ale duma chyba go rozpierała? Bił brawo synowi?

- Do dziś pamiętam, jak bardzo się wzruszył. Ja strzeliłem dwa gole Portugalii, a tata wbił im zwycięską bramkę w mistrzostwach świata w 1986 roku. Po „mojej” wygranej z Portugalią we dwóch poszliśmy na kolację, już po wszystkich wywiadach i po powrocie do hotelu. Pogadaliśmy, zjedliśmy, pożegnaliśmy się i rano leciałem dalej, bo takie jest życie profesjonalnego piłkarza.

Urodził się pan w Łodzi, od dziecka mieszkał w Holandii....

Od razu odpowiem - zawsze jestem za Polską! Nie będę w sobotę na meczu w Warszawie, bo w Polsce byłem tydzień temu, a teraz w Holandii - jak już mówiłem - przygotowuję się do kongresu w Bari. Będę oglądał mecz w domu z synami Meesem i młodszym Faasem, z rodziną. Starszy ma 14 lat i nie gra w piłkę, ten młodszy o cztery lata biega za piłką i sprawia mu to dużo radości. Liczę na fajne widowisko i zwycięstwo Polski.

Naprawdę wierzy pan, że 30. w rankingu Polska ma szanse w starciu z 8. Portugalią?

- A gdy pokonywaliśmy Portugalię, jaka była różnica między nami? Gdzie my wtedy byliśmy? (sprawdziliśmy - Portugalia przed meczem w Chorzowie była od nas lepsza o 196 punktów; wówczas w historii wygraliśmy tylko dwa mecze o punkty, w których dysproporcja sił była większa: w 1957 roku z ZSRR oraz w 1965 roku ze Szkocją). Też na nas nikt nie stawiał. To jest tylko piłka nożna. W piłce nieważne, na którym jesteś miejscu w rankingu. Nie trzeba się bać. Patrzę teraz na piłkę nie jak trener, czy ktoś inny, ale jako zwykły kibic i chciałbym, by był to fajny mecz, by Polska wygrała i ogólnie polska piłka szła do przodu.

Obawiam się, że po ewentualnych - odpukać w niemalowane drewno - niepowodzeniach usłyszymy, że Michał Probierz nie nadaje się, szukajmy nowego selekcjonera...

- Niestety, w Polsce kryzys ogłasza się bardzo szybko. W Niemczech, Anglii, generalnie na Zachodzie trenerzy mają czas na spokojną pracę, a ich pracodawcy cierpliwość. U nas trener przegra dwa spotkania, a media zaczynają spekulować, że lada moment wyleci i kto za niego. To nie tak. Dajmy Probierzowi czas. Nie oceniajmy za wcześnie. Dajmy mu spokojnie zbudować swoją drużynę. Wymagasz profesjonalizmu? Zacznij od siebie...

Rozmawiał Zbigniew Cieńciała